Złoci chłopcy w drodze ku słońcu

Marzenia i starania dwójki pasjonatów kolarstwa sprawiły, że kolarze zawodowego i amatorskiego peletonu stanęli razem na starcie do wyjątkowej edycji wyścigu Paryż-Nicea.

Paryż-Nicea 1974. Od lewej: Mieczysław Nowicki, z tyłu Jan Brzeźny, dalej Tadeusz Mytnik, Eddy Merckx i Janusz Kowalski.

Stolica Katalonii skąpana była w słońcu. Jego promienie, niczym dłonie króla Midasa, zdawały się wszystko zamieniać w złoto. Tymi zalanymi złotem ulicami Barcelony samotnie mknął Ryszard Szurkowski. Kilkanaście minut później na podium na szczycie wznoszącego się nad miastem wzgórza Montjuïc, na opasanej tęczą bieli bawełnianej koszulki zawisł – a jakże – złoty medal mistrzostw świata amatorów. Srebro spoczęło na piersi Stanisława Szozdy. Widok Polaków górujących nie tylko nad Barceloną, ale i całym amatorskim kolarstwem w ciągu ostatnich kilku dni przestał być czymś nadzwyczajnym. Trzy dni wcześniej nasi kolarze na dystansie 100 km drużynowej jazdy na czas pokonali reprezentację Związku Radzieckiego o przeszło półtorej minuty.

Do kraju wracali okryci nimbem wielkości. Na Okęciu i zorganizowanym na Nowych Dynasach oficjalnym powitaniu były tłumy kibiców – tak duże, że trzeba było zorganizować dla nich dodatkowe autobusy. Dominacja naszych kolarzy nie przeszła niezauważona również poza granicami kraju.

Forpoczty innowacji

Wyścig z Paryża do Nicei, który po raz pierwszy opuścił stolicę Francji w 1933 roku, dziwnym trafem od zawsze przyciągał do siebie innowatorów. Zdecydowanie największym z nich był Jean Leulliot, urodzony przed pierwszą wojną światową dziennikarz „L’Auto” i protegowany samego Henriego Desgrange’a. Swój związek z aranżacją wyścigów kolarskich zaczął od organizacji aprobowanego przez nazistów odpowiednika Tour de France: Circuit de France. Wyścig okazał się fiaskiem, ale niezrażony Leulliot podjął kolejne próby już po wojnie. Jego organizatorski talent przywrócił kolarstwu wyścig Paryż-Nicea, przy którym rolę pełnoetatowego patrona pełnił przez ponad 20 lat. W tym czasie zorganizował pierwszy Tour de France kobiet, wymyślił prolog, czyli krótką jazdę indywidualną na czas otwierającą wyścig, a także zasadę ochronnego kilometra przed metą, gdzie straty poniesione w wyniku kraks nie liczyły się w klasyfikacji generalnej.

W tym samym czasie, gdy Jean Leulliot borykał się z narodowym oporem podczas organizacji Circuit de France, w szkockim Cupar stacjonował porucznik Włodzimierz Gołębiewski. Kilka lat młodszy od Leulliota, walczył w kampanii wrześniowej, a po klęsce przedarł się do Francji, gdzie ponownie stanął naprzeciw Niemców. Udało mu się wydostać z kotła lotaryńskiego i po epizodzie we francuskim ruchu oporu dostał się na Wyspy Brytyjskie, gdzie dołączył do tysięcy Polaków formujących Polskie Siły Zbrojne. Po wojnie, pracując w banku, równolegle pisywał artykuły do prasy sportowej.

Mimo poglądów politycznych kompletnie odbiegających od partyjnej linii szybko trafił do „Trybuny Ludu”, gdzie objął dział sportowy i przez lata organizował Wyścig Pokoju. Wojenne losy Gołębiewskiego uczyniły z niego poliglotę, a świetna i rzetelna praca dziennikarska oraz organizatorska wyniosła go na szczyty polskiego i światowego kolarstwa. Funkcję prezesa Polskiego Związku Kolarskiego pełnił w czasach największych sukcesów naszych kolarzy, ale wielkie uznanie i szacunek zdobył również, pełniąc stanowiska wiceprezesa Międzynarodowej Federacji Kolarstwa Amatorskiego, prezesa Międzynarodowego Stowarzyszenia Wyścigów Kolarskich (AIOCC) czy będąc dyrektorem w Międzynarodowej Unii Kolarskiej.

Gdy po ostatnich sukcesach polskich kolarzy Leulliot i Gołębiewski spotkali się podczas jednego z bankietów dla organizatorów wyścigów, szybko znaleźli wspólny język.

Trudna droga ku Francji

Postulowana i wyczekiwana od dłuższego czasu konfrontacja zawodowców z amatorami miała się odbyć na szosach prowadzących z Paryża ku Lazurowemu Wybrzeżu wiosną 1974 roku. Po raz pierwszy w jednym wyścigu na starcie mieli stanąć wszyscy mistrzowie świata! Zanim jednak doszło do tego wiekopomnego wydarzenia, należało uruchomić biurokratyczną i polityczną machinę, mierząc się z niezliczonymi przeciwnościami losu. Trzeźwo myślący Leulliot miał powiedzieć, że w start naszej reprezentacji uwierzy dopiero, gdy zobaczy biało-czerwone stroje na starcie wyścigu.

Pierwszym i najważniejszym problemem była oczywiście żelazna kurtyna, dzieląca Europę nie tylko społecznie, ale i sportowo. Gdy Zachód zachwycał się przesiąkniętym komercją sportem zawodowym, Wschód patrzył na niego niepewnie, w zamian promując sport amatorski. W wielu krajach tzw. demokracji ludowej tematu zawodowstwa unikano jak ognia.

W tym miejscu na scenę zdecydowanie wkroczyła postać prezesa Włodzimierza Gołębiewskiego. W sytuacji, która w innych krajach socjalistycznych byłaby w ogóle nie do przyjęcia nawet w sferze marzeń, organizator Wyścigu Pokoju działał cuda. Dzięki swoim nadzwyczaj dobrym kontaktom pośród peerelowskich decydentów załatwił, co trzeba, i – niechętnie, bo niechętnie, ale wreszcie – wydano zgodę na wyjazd reprezentacji Polski do Francji. Znaczenie i szacunek, jakim darzono w Polsce i na świecie Gołębiewskiego, najlepiej obrazuje fakt, że polska drużyna amatorów była jedyną z bloku wschodniego, jaka kiedykolwiek wystartowała w wyścigu zawodowców.

Polska reprezentacja na Paryż-Nicea 1974. Od lewej: Józef Kaczmarek, Jan Brzeźny, Mieczysław Nowicki, Wojciech Matusiak, Stanisław Szozda, Ryszard Szurkowski, Bernard Kręczyński, Janusz Kowalski, Tadeusz Mytnik i Zbigniew Krzeszowiec.

Przeszkodą okazali się również sami „zachodniacy”. Najlepsi kolarze świata sceptycznie podchodzili do współzawodnictwa z amatorami i zrzeszeni pod przywództwem Cyrille Guimarda, późniejszego świetnego dyrektora sportowego drużyny Renault, postanowili zablokować start naszych zawodników. Opór zawodowego peletonu tylko dodatkowo nakręcał i tak już olbrzymie zainteresowanie mediów – wszystko ku radości dyrekcji wyścigu, która o lepszej reklamie marzyć nie mogła.

Trzeba tu uczciwie przyznać, że zainteresowanie prasy było ogromne. O wyścigu i planowanym pojedynku rozpisywały się nie tylko największe francuskie gazety sportowe, ale swoich przedstawicieli wysłały również tytuły prasy codziennej, które normalnie zmaganiom na trasie z Paryża do Nicei poświęciłyby raczej niewiele miejsca.

Poplecznicy Guimarda pod ogromem presji musieli w końcu ustąpić i zgodzić się na start Polaków. Udało im się jednak wymusić niedopuszczenie naszych kolarzy do występów w innych wyścigach na Lazurowym Wybrzeżu, które miały pomóc im przygotować się do najważniejszego startu we Francji. Dla reprezentacji był to niemały problem, ponieważ kolarzom jak niczego innego brakowało przejechanych kilometrów, nie tylko tych wyścigowych.

Warunki do trenowania w Polsce późną zimą i wczesną wiosną pozostawiały przecież wiele do życzenia. W tym samym momencie sezonu zawodowcy mieli już na licznikach przeszło osiem tysięcy kilometrów, a nasi zaledwie dwa. Nic dziwnego – najważniejszym startem naszych mistrzów był przecież majowy Wyścig Pokoju, a nie marcowy Paryż-Nicea. Wobec takiego stanu rzeczy nie pozostawało już nic innego, jak tylko schować wszelkie obawy do tylnej kieszonki i ruszyć w kierunku Paryża!

Wielokolorowy rozgardiasz

Marzenie Leulliota i Gołębiewskiego zaczęło się spełniać, ale na początku nie obyło się bez małego zgrzytu. Karawana samochodów reprezentacji Polski prowadzona przez elitę polskiego dziennikarstwa i samego prezesa pobłądziła w drodze na start wyścigu w podparyskim Ponthierry. Jan Brzeźny, Józef Kaczmarek, Janusz Kowalski, Bernard Kręczyński, Zbigniew Krzeszowiec, Wojciech Matusiak, Tadeusz Mytnik, Mieczysław Nowicki, Stanisław Szozda i Ryszard Szurkowski dojechali na miejsce rozgrywania prologu zaledwie kilkadziesiąt minut przed startem.

Okrążającą miasteczko trasę prologu zawodnicy pokonywali parami, prezentując się licznie zebranej publiczności. Najlepsza dwójka przywdziewająca biało-czerwone trykoty skończyła zmagania na niezłym 12. miejscu ze stratą 21 sekund do pary w charakterystycznych barwach Molteni – Eddy’ego Merckxa i Josepha Bruyere’a.

Kolejny dzień, z pierwszym prawdziwym etapem, ponownie rozpoczął się od zamieszania. W ogólnym rozgardiaszu, gdy wielu zawodników, w tym nasi Szurkowski i Brzeźny, ciągle rozgrzewało się, jeżdżąc po ulicach miasteczka, wyścig ruszył. Bez pompatycznych uroczystości i tłumów fotoreporterów sędziowie przed czasem puścili na trasę tych, którzy mieli już dość czekania. Gdy maruderzy zorientowali się, że zostali w mieście sami, z pomocą przyszedł były zwycięzca Tour de France Lucien Aimar, pracujący teraz w dyrekcji wyścigu. Szybko zorganizowano samochody, a kierowców poinstruowano, że mają jechać żwawo, ale ostrożnie. Za klamki szybko chwyciły dłonie zarówno zdenerwowanych zawodowców, jak i amatorów. Ryszard Szurkowski po latach przyznał, że taka sytuacja spotkała go wcześniej tylko raz – na zawodach powiatowych w Miliczu.

Miłe złego początki

Z niemiłymi wspomnieniami ze startu Polacy spędzili cały etap, chowając się wewnątrz peletonu. Dopiero na zamykających zmagania pięciu okrążeniach po Orleanie tęczowa koszulka mistrza świata z Polski zaczęła przedzierać się do przodu. Na ostatniej prostej rozpędzony peleton prowadził, oczywiście, Eddy Merckx. Szurkowskiego to jednak nie zrażało i przypuścił zdecydowany atak przy barierkach. Może gdyby kreska była kilka metrów dalej, albo gdyby otrzymane na trasie koło miało nieco inne przełożenia, wynik byłby inny, a tak Szurkowski przegrał finisz z Belgiem o pół koła.

Zwycięzca pierwszego etapu 32. edycji Paryż-Nicea Eddy Merckx i drugi na mecie Ryszard Szurkowski. Mistrz świata amatorskiego peletonu przegrał finisz z Belgiem zaledwie o pół koła. Może gdyby linia mety była o kilka metrów dalej…

Poza widowiskowymi finiszami Szurkowskiego Polacy starali się jechać jak najbardziej oszczędnie. Ciągle obawiali się, że niedostatki w przygotowaniach w końcu dadzą o sobie znać. Nie było więc ataków po lotne premie ani szaleńczych ucieczek. Gdy Polacy oswoili się nieco ze ściganiem pośród zawodowych asów, Tadeusz Mytnik stwierdził, że warto by sprawdzić, jak radzą sobie z jazdą na rantach. Merckx i spółka poradzili sobie znakomicie, mniej zabawnie zrobiło się, gdy zawodowcy postanowili powtórzyć tę rozrywkę.

Kolejne płaskie etapy toczyły się jak najbardziej po myśli Polaków. Trzeciego dnia imprezy Szurkowski ponownie finiszował za „Kanibalem”, tym razem na 10. miejscu. W silnie zindustrializowanym Saint-Etienne w Masywie Centralnym wpadł na metę na 5. miejscu. W rolniczym Orange uległ tylko Belgom: Lemanowi i Van Lindenowi. W drodze do Orange Szurkowski popisał się nie tylko świetną techniką, ale i stalowymi nerwami. Na szybkich i krętych zjazdach przed naszym zawodnikiem i adiutantem „Kanibala”, Bruyerem, wywrócił się inny kolarz. Na ograniczonej z jednej strony kamienną ścianą, a z drugiej strony przepaścią szosie Szurkowski objął Belga i przytuleni do siebie ominęli niebezpieczeństwa. Polski kolarz zyskał jeszcze większy szacunek w oczach Merckxa.

Gdy po raz pierwszy na starcie kolarzy żegnały promienie wiosennego słońca, nad głowami Polaków zbierały się czarne chmury. Etap z Orange do Bandol miał być pierwszym prawdziwym sprawdzianem formy wszystkich uczestników. Jeszcze przed główną trudnością dnia z szosy do szpitala został odwieziony Stanisław Szozda – przy dużej prędkości wpadł na wysepkę pośrodku drogi. Gdy na podjeździe pod Espigoulier Szurkowski żegnał się z marzeniami o świetnym miejscu w klasyfikacji generalnej, z przodu dzielnie wspinał się jeszcze Janusz Kowalski. Tym razem zwycięskiego Merckxa i Szurkowskiego dzieliło pełne cierpienia 10 minut.

Przerażeni nieco różnicami na mecie i zawrotnym tempem zawodowców pod górę, Polacy zaczęli żartować, że na kolejne etapy muszą kupić sobie latarki – przecież nikt nie będzie tyle na nich czekał. Kolejne pagórkowate etapy nie przynosiły ulgi, ale obyło się bez wstydu. Na najtrudniejszym odcinku, z podjazdem pod Mont Faron, Brzeźny radził sobie na tyle dobrze, że przyjechał wyżej niż sam mistrz świata Gimondi. Słońce zaświeciło ponownie w Nicei. Na słynnej nadmorskiej Promenadzie Anglików ubrany w tęczową koszulkę Szurkowski jeszcze raz otarł się o zwycięstwo, kończąc etap tuż za Van Lindenem. Wyścig zakończył się równie nagle, jak się zaczął. Ku zaskoczeniu naszej reprezentacji, bez uroczystej kolacji i pożegnań wszyscy rozjechali się na cztery strony świata, by wziąć udział w kolejnych wyścigach.

Na Lazurowym Wybrzeżu

Najlepszy z Polaków Janusz Kowalski skończył wyścig na 27. miejscu ze stratą ponad 13 minut do pochodzącego z Holandii zwycięzcy Joopa Zoetemelka. Zaraz za nim uplasował się Ryszard Szurkowski. Pomimo lekkiego niedosytu nasi kolarze miło wspominali start w wyścigu Paryż-Nicea. Zdenerwowanie i drwiny „zachodniaków” szybko zamienili w skuteczną, jak na swoje możliwości, jazdę.

Na Zachodzie start Polaków prasa i kibice przyjęli bardzo ciepło. Z estymą wypowiadano się o naszym mistrzu świata Szurkowskim. Start narodowej kadry w Paryż-Nicea przyczynił się niezmiernie do popularyzacji wiedzy o naszych kolarzach w Europie Zachodniej. W kraju do występu reprezentacji podchodzono z pewną rezerwą, ale skłaniano się raczej ku opiniom negatywnym. Nasi złoci chłopcy nie pokazali przecież tuzom zawodowego kolarstwa, na czym polega wyższość sportu amatorskiego.

Od lewej: Tadeusz Mytnik, Mieczysław Nowicki, Raymond Poulidor, Jan Brzeźny, Janusz Kowalski, z tyłu Joop Zoetemelk (zwycięzca wyścigu) i belgijski zawodnik Eric Leman, który wraz z Rikiem Van Lindenem wyprzedził Szurkowskiego na etapie w Orange.

Spory w tym udział miały relacje na żywo z wyścigu w telewizji publicznej. Rozdmuchane nadzieje nie wytrzymały próby na wzgórzach Masywu Centralnego. Co lepiej zorientowani doskonale wiedzieli, że budzącym się z zimowego snu Polakom niezmiernie ciężko będzie rywalizować z będącymi już na najwyższych obrotach zawodowcami. Mimo wszystko współpraca Jeana Leulliota i Polskiego Związku Kolarskiego przetrwała, a kolarze w biało-czerwonych trykotach pojawiali się na starcie „Wyścigu ku Słońcu” do 1977 roku.

Słońce ponownie zaświeciło dla polskich kolarzy podczas Wyścigu Pokoju. Odmłodzony, ale bogatszy o francuskie doświadczenia skład dosłownie rozniósł w pył całą konkurencję. Wśród amatorów nadal byliśmy złotymi chłopcami.

Tekst: Jakub Zimoch
Zdjęcia: Prywatne archiwum Jana Brzeźnego

Autor serdecznie dziękuje za pomoc w przygotowaniu artykułu panom Krzysztofowi Wyrzykowskiemu i Wojciechowi Walkiewiczowi


Tęczowy peleton

32. edycja „Wyścigu ku Słońcu” była wyjątkowa nie tylko ze względu na występ Polaków. Bodaj po raz pierwszy w historii na starcie jednego wyścigu stanęło aż czterech mistrzów świata. Pośród zawodowców właścicielem białej koszulki w tęczowe pasy był Włoch Felice Gimondi, wśród amatorów – Ryszard Szurkowski. Ten ostatni był jeszcze wraz z Tadeuszem Mytnikiem i Stanisławem Szozdą mistrzem świata w jeździe drużynowej na czas. Do kompletu brakowało tylko Lucjana Lisa, czwartego z naszej złotej drużyny.

Polacy na początku nieśmiało, lecz dumnie startowali w koszulkach reprezentacji Polski. Szybko zauważył to pełniący funkcję dyrektora wyścigu Jacques Anquetil i wyraził swoje zaskoczenie takim podejściem trenerowi Wojciechowi Walkiewiczowi. Późniejszemu prezesowi PZKolu nie trzeba było tego dwa razy powtarzać – na starcie kolejnego etapu stanęło więc aż czterech kolarzy ubranych w tęczowe barwy. Znany z rozwiązłości „Maitre Jacques” poprosił tym razem jednak o odrobinę umiaru. Los zadrwił nieco z trenera, gdy podczas pierwszego górskiego etapu zadowolony jechał za peletonem, sądząc, że kolarz kręcący na czele to „jego” mistrz świata, podczas gdy Szurkowski był już daleko z tyłu. Z błędu szybko, acz zdecydowanie wyprowadził go dopiero jadący samochodem prasowym Gołębiewski.



Differentia specifica

Wspólny start zawodowców i amatorów w jednym wyścigu stał się świetną okazją do bezpośredniego porównania obu biegunów kolarstwa. Wszyscy nasi zawodnicy akcentowali obecność w zawodowym kolarstwie etykiety, której złamanie wiązało się z poważnymi reperkusjami dla kariery takiego buntownika. Zbrodnią byłoby zaatakować lidera, gdy ucierpiał w wyniku kraksy bądź został z tyłu z powodów natury technicznej. Gdy peleton się posilał bądź oddawał czynnościom fizjologicznym, jakiekolwiek harce były równie surowo zabronione. Kulturę ścigania i szacunek stawiano na pierwszym miejscu.

Sposób rozgrywania wyścigu również odbiegał od norm znanych choćby z Wyścigu Pokoju. Zawodowy peleton startował spokojnie, dostojnie przemierzając kolejne kilometry w przyjaznej atmosferze. Prawdziwe ściganie zaczynało się dopiero na końcowych kilometrach.

Pod względem organizacyjnym amatorskie wyścigi w naszym kraju nie musiały się niczego wstydzić. Ba, wedle wielu opinii Wyścig Pokoju oparł się konfrontacji z Paryż-Nicea, do dzisiaj pozostając niedoścignionym wzorem dla wszystkich innych imprez kolarskich!


Written By
More from Redakcja

Wizjoner Ernesto Colnago

Ernesto Colnago sam o sobie mówi, że urodził się, żeby konstruować rowery....
Czytaj więcej