Zielone paliwo

Po niechlubnych, acz spektakularnych zwycięstwach ery Armstronga, porównując czasy, jakie na tych samych podjazdach osiągają aktualni liderzy kolarskich drużyn, tropiciele dopingu wciąż pozostają w niepewności. Czy na legendarną Mont Ventoux da się dziś wjechać bez wspomagania farmakologicznego w czasie tak bardzo zbliżonym do niewiarygodnego wręcz wyniku Ibana Mayo?

Tekst: Arkadiusz Wojtas
Zdjęcie: kramon

Z pewnością rozczaruję wielu śledczych tym, że nie będę się dziś rozwodził na temat paliw rakietowych, na których nierzadko jeździli „bohaterowie” ubiegłej dekady. Ale za to być może zaszczepię nadzieję wśród tych ambitnych amatorów kolarstwa, którzy liczą na kolejny przełom w swojej sportowej karierze. Postęp technologii, nowinki sprzętowe, zmiany w sposobie trenowania – zarówno ciała, jak i umysłu – uważne podejście do tematu regeneracji i w końcu odpowiednie odżywianie. Zielone paliwo dzisiejszych wielkich sukcesów. Niby temat dość już znany, poparty badaniami i sporą liczbą mniej lub bardziej kolarskich książek kucharskich, jednak wciąż nie dla wszystkich oczywisty. A chyba wszyscy dziś chcą być lub są fit. Prawie każdy, oprócz posiadania karnetu na siłownię, jest na jakiejś diecie i mam wrażenie, że spora część ludzi zażywających aktywności ruchowej częściej niż dwa razy w tygodniu po godzince, staje się nagle ekspertem do spraw żywienia. Do tego swoje trzy grosze wciskają w tym temacie celebryci, dzięki czemu internet przepełniony jest kosmicznymi bzdurami i receptami nie tylko na szczupłą sylwetkę, ale też na triatlonową życiówkę.

Jedna z powielanych od dawna bzdur głosi, że żeby zaliczyć dobry wynik w wyścigu, dzień wcześniej należy na kolację zrobić makaronową ucztę lub naładować się innego rodzaju węglowodanami. Nawet gdyby zwiększać porcje węglowodanów na dwa lub trzy dni przed startem, to zda się to co najwyżej na (przepraszam co wrażliwszych) większą kupę po wyścigu, niż przełoży na poprawę wyników, jeśli do swojego życia nie wprowadzicie diety napisanej konkretnie dla was.

Pragnę w tym miejscu zaznaczyć, że pod pojęciem diety, która wielu kojarzy się z chwilowym cięciem kalorii, nie mam na myśli tymczasowej rewolucji, tylko permanentną zmianę złych nawyków i utrwalenie dobrych praktyk żywieniowych. Jeśli temat poprawienia wyników sportowych za pomocą poprawy ilości i jakości jedzenia udałoby się zrealizować nawet na miesiąc przed wyścigiem, cała rewolucja zapoczątkowana przez pierwszą w zawodowym peletonie mobilną kuchnię Bjarne Riisa zdałaby się co najwyżej na zaspokajanie gustów smakowych kolarzy. Własny kucharz w drużynie byłby jedynie zbytkiem i mnożeniem kosztów, gdyby kolarze stosowali się do zaleceń dietetyka tylko na chwilę przed lub w trakcie wieloetapowego wyścigu. Zawodowy kolarz zdrowo odżywia się podczas okresu roztrenowania, na zgrupowaniach poprzedzających sezon startowy i w jego trakcie, podczas rzadkich wizyt w domu i u cioci na imieninach, czyli ZAWSZE.

Nie można się spodziewać poprawy wyników po tymczasowym rozstaniu się z niezdrowymi nawykami lub po prostu słabym jakościowo jedzeniem, ponieważ każdy organizm potrzebuje konkretnej ilości czasu na przestawienie się i zaadaptowanie do nowych warunków. Nawet do lepszego nasze ciało musi się najpierw przyzwyczaić, zanim dobrodziejstwa, którymi go karmimy, zaczną się przekładać na siły witalne, a co za tym idzie – na osiąganie lepszych wyników sportowych. Od czasów, kiedy nasz znakomity Czesław Lang robił w trakcie wyścigu przerwę w polu na brukiew, a po przekroczeniu linii mety dług glikemiczny uzupełniał schaboszczakiem i popijał oranżadą, minęły dosłownie lata świetlne. Dziś każda drużyna ma swojego kucharza, który – jeśli pracodawcy nie stać na nowocześnie wyposażoną ciężarówkę – przygotowuje osobne jedzenie dla swoich kolarzy na zapleczach nawet najbardziej luksusowych hoteli.



Oprócz indywidualnych pod względem alergii, nietolerancji pokarmowych i realizowanego programu treningowego wskazań dietetyka nie mniej istotna jest jakość produktów, która znajduje się w naszej skrzynce śniadaniowej. Nie żałujemy pieniędzy na wysokiej jakości żywność pochodzącą z hodowli i z upraw ekologicznych, świeże białe mięso i ryby, owoce i warzywa kupowane od lokalnych dostawców oraz dobre tłuszcze. Prawdą znaną nie od dziś jest stwierdzenie, że dobrze skomponowane śniadanie to podstawa dobrego dnia. Zasada ta też sprawdza się w sporcie. Będąc przy śniadaniu, przypomniało mi się pytanie jednego ze sportowo i zdrowo zorientowanych kibiców, który zapytał mnie kiedyś wprost: „Co wy z tą owsianką?!”. Fakt. Najczęściej rzeczywiście jemy owsiankę, ale taką przez duże „O”. Oczywiście można w tradycyjny sposób zalać gorącym mlekiem lub wodą garść płatków i dodać do tego ulubione owoce lub wkruszyć czekoladę, ale odnoszę wrażenie, że naszym kucharzom taki poziom trudności szybko by się znudził, więc ze zwykłej owsianki zrobili sztukę. Owsiankowy rytuał zaczynają już wieczorem dnia poprzedniego od namoczenia w mleku kokosowym, migdałowym lub ryżowym kilku rodzajów płatków zbóż pochodzących z ekoupraw. Czasami w tej mieszance znajdują się również orzechy, innym razem na drugi dzień rano, po uprzednim podgrzaniu namokniętej mieszanki, prócz świeżych owoców nasi mistrzowie patelni dodają łyżkę oleju kokosowego lub innego zdrowo tłoczonego tłuszczu. Ten, kto nie ma ochoty na żelazną porcję zbóż, do wyboru ma omlet, awokado, szynkę parmeńską i dobrej jakości sery.

Po dobrym śniadaniu czas ruszać do pracy. Jeśli jest to trening, w kieszonkach kolarzy lądują ulubione żele energetyczne lub izotoniczne i/lub batoniki, a w bidonie mieszanka elektrolitów, napój izotoniczny lub energetyczny w zależności od upodobań i pogody. W trakcie wyścigu podstawą w bidonach jest napój energetyczny o powolnym uwalnianiu węglowodanów. Podczas dwóch pierwszych godzin na etapie, kiedy wiemy, że raczej nie będzie w tym czasie dramatycznych akcji przesądzających o losach całego wyścigu, kolarze dostają od nas napoje i przekąski o niższych wartościach węglowodanowych niż w kolejnych fazach wyścigu. W popularnej bufetówce, porwanej z rąk masażysty gdzieś na środku trasy, kolarz znajdzie trzy rodzaje żeli energetycznych, dwa rodzaje batonów, dwa ciastka ryżowe (słone i słodkie), puszkę coli i dwa bidony wypełnione (znów w zależności od pogody i zaleceń lekarza) wodą lub mieszanką elektrolitów.

W miarę upływu czasu i rozwoju sytuacji w peletonie „na stół” wjeżdżają coraz treściwsze w węglowodany (żeby nie napisać – słodsze) „dania”, a na deser w pobliżu mety zostają już tylko żele. Po dokulaniu się do autobusu wypompowany zawodnik musi jak najszybciej załatać zaciągnięty dług glikemiczny, co jest podstawą efektywności późniejszej regeneracji. Dostaje więc garść gumiżelków i miskę ryżu z białym mięsem lub rybą, tak by przetrwać drogę do hotelu i czas masażu.

Po około dwóch do dwóch i pół godziny od dotarcia na miejsce noclegu wymasowani i wygłodniali kolarze ciągną do naszej stołówki. Na stole dużo zdrowej zieleniny, chude białe mięso i ryby oraz makaron, ryż i kasze. Lata praktyki i „waga w oku” sprawiają, że każdy dokładnie wie, ile może nałożyć sobie na talerz. Oczywiście nikt chochlą po łapach nie zbierze, jeśli nałoży sobie łyżkę czy dwie więcej, niż zalecana przez dietetyka ilość… No, chyba że któryś walczy aktualnie z „oponą” i zapomniawszy się, przekroczy granice rozsądku. Fakt ten z pewnością nie umknie uwadze kucharza i nazajutrz obżartuch dostanie maila ze stosownym upomnieniem. Zdarza się, że gdy któryś z kolarzy złapie większy niż przewidziany na dany etap dług glikemiczny i mimo rozpiski dietetyka czuje tego dnia większe ssanie niż powinien, z pomocą przychodzi tak zwany food-room. Pieczę nad obowiązkowo wydzielonym na każdym wieloetapowym wyścigu „pokojem podgryzek” dzierży zawsze jeden z masażystów, do zadań którego należy wydzielanie zdrowych przekąsek (oczywiście zgodnych z listą autoryzowaną wcześniej przez dietetyka), dbanie o ich świeżość i stałe uzupełnianie zapasów. W naszym „pokoju rozkoszy” kolarz w potrzebie znajdzie świeże i suszone owoce, mieszanki orzechów i jogurty.

Brzmi trochę strasznie, prawda? Do tego wszystkiego ten, kto zdrowo się odżywia lub spróbował kiedyś sportowej diety, wie, że zdrowo nie zawsze znaczy smacznie. No cóż, nie każdego stać na takie wyrzeczenia, tak jak nie każdy może zostać zawodowym kolarzem. Pociechą dla tych ostatnich jest fakt, że dzięki temu, że od zawsze są na diecie, to od czasu do czasu mogą sobie pozwolić na jakieś obrzydliwie przetworzone śmieciowe żarcie. Sportowcy to wbrew pozorom też ludzie, więc czasami smak na hamburgera, którego kolarze mają obiecanego przed dniem wolnym, nierzadko jest największą motywacją do ukończenia trudnego etapu na dobrej lub co najmniej zadowalającej pozycji. Przecież po trzech tygodniach ładowania w siebie gotowanych warzyw (niemal) każdy ma najzwyczajniej w świecie ochotę na „chamskiego” kotleta. 

Tekst ukazał się w SZOSIE 2/2018 Ściganie, dostępnej także wersji CYFROWEJ

Chcesz czytać więcej?

Zaprenumeruj SZOSĘ!