W tym roku mija dokładnie 10 lat od momentu, kiedy zsiadłem z roweru, kończąc karierę zawodowego kolarza, i wsiadłem do teamowego autobusu – po raz pierwszy w roli masażysty. Czy to dlatego, że zaraz stuknie mi czterdziestka, czy może w związku z tym, że zaczynam nowy etap w pracy z drużyną Bora-hansgrohe, z początkiem roku coraz częściej w mojej głowie kłębią się i domagają uwagi wspomnienia minionej dekady
Tekst: Arkadiusz Wojtas
Zdjęcie: BORA-hansgrohe / VeloImages
Wraz z nimi pojawiają się refleksje i znaki zapytania. Kończyłem karierę u schyłku ery kolarskich gigantów, takich jak Armstrong, Ullrich, Cipollini czy – wciąż żywy w pamięci kibiców – Marco Pantani. Po nich, na skutek znanych wszystkim afer, a trochę także dlatego, że w peletonie nie było już charyzmatycznych osobowości, pojawiła się ziejąca brakiem nadziei pustka. To był nieciekawy czas dla kolarzy, ale całkiem dobry dla kogoś, kto zaczynał pracę niejako na zapleczu peletonu. Jako początkujący i świeżo upieczony terapeuta swoje pierwsze kroki stawiałem w małej austriackiej drużynie, gdzie przez rok uczyłem się patrzeć na drogę już nie z perspektywy siodełka roweru, ale z poziomu żaby oglądającej przez lupę każdy kamyczek pod kołami zawodnika powierzonego mi pod opiekę. Jednak wynikające z nowej roli trudne początki w Volksbanku ani nawet moment, kiedy dyrektorka HTC-Columbia Women Cycling Team ściągnęła przede mną koszulkę, ukazując się, jak ją Pan Bóg stworzył, nie były dla mnie tak stresujące, intensywne i pouczające, jak pierwszy rok pracy w Saxo-Banku.
Zanim przejdę do szczegółów nauk, jakie pobrałem w męskiej drużynie World Tour, wrócę do sytuacji z rzeczoną koszulką, a w zasadzie – w pewnym momencie jej brakiem. Sytuacja co najmniej frapująca, kiedy przed szczęśliwie żonatym facetem rozbiera się… dopiero co poznana kobieta. Tym bardziej że była to akurat moja rozmowa kwalifikacyjna. Petra Rossner, pełniąca wówczas funkcję dyrektor sportowej najlepszej damskiej drużyny kolarskiej, nie traciła czasu, by przekonać się, jak zareaguję – ja, mężczyzna – pracując na co dzień z kobietami. I to uprawiającymi zawodowo sport. Kobietami, które co chwila się przebierają i które przyjdzie mi masować. Nigdy nie dowiem się, czy egzamin zdałem ze względu na swoje kwalifikacje, czy dlatego, że po chwili konsternacji wynikającej z totalnego zaskoczenia spuściłem grzecznie oczy, przeprosiłem i wyszedłem z biura. Zaraz zresztą wyszła również Petra (już ubrana), bez słowa uścisnęła mi dłoń – i tak zostałem z dziewczynami aż do likwidacji drużyny.
Co przyniesie nowy rok? Jakich wielkich kolarskich wydarzeń, być może, znów będę świadkiem? Odpowiedzi zapewne przyjdą z czasem
W HTC masażyści byli odpowiedzialni dosłownie za wszystko, więc pracy miałem praktycznie trzy razy więcej niż później w Saxo-Banku. Paradoksalnie, mniejsza ilość pracy była dla mnie dużo trudniejsza do przerobienia niż nadmiar obowiązków, jaki miałem w damskiej drużynie. W Saxo prócz masażu dwóch lub trzech zawodników dostawałem w danym dniu dodatkowo na przykład obowiązek przygotowania i utrzymania w porządku stołówki podczas śniadania. I na tym koniec! W drużynie kobiecej pracuje dwa razy mniej masażystów, więc jest też więcej zmęczonych ciał, którym należy pomóc w regeneracji. Prócz tego uzupełnianie stanów magazynowych, koordynacja zamówień ubrań teamowych (od casualowych do wyścigowych, oczywiście na każdą pogodową ewentualność) oraz przygotowanie do wyścigu zawodniczek, obejmujące również zapewnienie im przekąsek, zapasu żeli, batonów i napojów. Do tego transport z hotelu na start, przejazd ze startu na metę i po wyścigu transfer do hotelu, a jeśli akurat nie prowadziłem któregoś z busików lub camperów, jakimi dysponowały wówczas drużyny kobiece, do moich obowiązków należała również obsługa bufetu na trasie wyścigu.
W Saxo-Banku nie tylko zatrudniano dużo więcej osób do obsługi zawodników, ale również o wiele większy nacisk kładziono na pracę w kolektywie. Idée fixe Bjarne Riisa była maksyma: „Razem jesteśmy silniejsi, razem trudniej nas złamać!” – i dotyczyła nie tylko współpracy między kolarzami podczas wyścigu, ale obejmowała również zgraną i pracującą jak dobrze naoliwiony łańcuch obsługę. Każdy z nas, na wzór pojedynczego ogniwa, był jednym małym trybikiem odpowiedzialnym w ciągu dnia za konkretne zadanie, o które zazębia się kolejne zadanie następnej w łańcuchu osoby – i tak aż do pełnego obrotu korbą. Po pracy w HTC-Highroad byłem przyzwyczajony do większej liczby zadań i bardzo trudno było mi wypuścić z rąk tyle spraw, za które do tej pory byłem odpowiedzialny tylko ja sam. Musiałem więc nauczyć się pracy zespołowej od nowa, zaufać mądrości przywódczej Riisa i przestać myśleć za innych. A wszystko po to, by w efekcie końcowym zawodnik miał absolutnie wszystko, czego potrzebuje do wykonania swej pracy. I to w najlepszym możliwym wydaniu, na jaki stać każdego członka obsługi odpowiedzialnego za tę właśnie jedną rzecz.
Przyznam szczerze, że choć idea pracy zespołowej Bjarne do dziś budzi mój szacunek do jego osoby, to w związku z dużą ilością czasu wolnego zaczęło mnie najzwyczajniej w świecie nosić. Świetnym lekarstwem na przedpołudniowe przestoje okazało się zrobienie prawa jazdy na autobus. Od tej pory dzień na wyścigu miałem już od śniadania do wieczora wypełniony wręcz idealnie.
Standardy wprowadzone w teamie Riisa obowiązywały nawet później, po jego odejściu, a Oleg został władcą absolutnym maszyny idealnie już dotartej i pracującej na najwyższych obrotach, jak silnik dajmy na to astona martina. Tymczasem maszyna została rozebrana, a numery przebite na niemieckie. Choć brzmi całkiem mocno, po słowiańsku – bo większość drużyny stanowią Polacy i Słowacy – zadaję sobie pytanie, jak ten świetny i dobrze zgrany silnik zaskoczy pod nową karoserią? Co przyniesie nowy rok? Jakich wielkich kolarskich wydarzeń, być może, znów będę świadkiem? Odpowiedzi zapewne przyjdą z czasem. Wystarczy usiąść i czekać. Albo wstać i znów zakasać rękawy do konkretnej roboty!
Tekst ukazał się w SZOSIE 1/2017 Sprzęt, dostępnej także wersji CYFROWEJ