Nie wiem, co z tego wypadku zapamiętał siedzący za kierownicą starszy mężczyzna, który zajechał mi drogę. Ja – głębokie przerażenie w jego oczach, kiedy mnie wreszcie zauważył. Tyle że wtedy dzieliła nas już tylko boczna szyba jego samochodu. Za późno na jakikolwiek manewr, który mógłby zmienić bieg zdarzeń i ocalić moje kości i rower.
Szpital, rekonwalescencja, rehabilitacja. Po kilku długich miesiącach, bogatsza o kolejną bliznę i trochę złych wspomnień, w radosnych podskokach wróciłam na rower. Mogło skończyć się gorzej. Ale dla kilku moich kolegów, których wciąż pamiętam, takie spotkania miały tragiczny finał. I choć, oprócz ciepłych wspomnień o nich, pozostał bezbrzeżny smutek, żal i poczucie, że to niesprawiedliwe, iż czyjaś bezmyślność i brawura, a czasem rozkojarzenie pozbawiły człowieka życia, nie dzielę uczestników ruchu drogowego na kierowców i rowerzystów/kolarzy. Przesiadamy się przecież z roweru do samochodu czy na skuter lub motocykl, bywamy też pieszymi.
Kasia Konwa i Rita Malinkiewicz uległy bardzo poważnemu wypadkowi podczas treningu. Lekarze dokładają starań, by wróciły do zdrowia. My wszyscy możemy natomiast, na miarę swoich możliwości, dołożyć się do ich rehabilitacji, kiedy już będzie możliwa. Liczy się każda złotówka: pomagam.pl/kasia_rita
Tak, zgadza się, że nieodpowiedzialność, niefrasobliwość, lekceważenie i brak empatii na drogach to spostrzeżenia z każdego kolarskiego treningu. Nie są to jednak zachowania zastrzeżone wyłącznie dla zasiadających za kółkiem i nie każdego prowadzącego samochód lub motocykl dotyczą. Podział na opresyjnych kierowców i ciemiężonych rowerzystów byłby daleko idącym i niesprawiedliwym uproszczeniem.
Poruszanie się po drogach publicznych i niepublicznych reguluje, obowiązujący wszystkich, kodeks drogowy. To, co dzieje się na ulicach miasta, szosach poza nim, drogach rowerowych i chodnikach, jest składową znajomości przepisów i ich przestrzegania, kultury, świadomości, empatii, ostrożności, koncentracji, dobrych intencji, elastyczności i przede wszystkim – zdrowego rozsądku. Albo kwestią braku któregokolwiek, a najczęściej niestety wielu z tych elementów. I – podkreślę to ponownie – mowa nie tylko o kierowcach czy motocyklistach.
Rowerzysta też człowiek
Nie ma jednak wątpliwości, że człowiek na rowerze ma niewielkie szanse w starciu z blachą pojazdu, który zresztą dla własnej wygody wymyślił i tylko czasami najwyraźniej zapomina używać go odpowiedzialnie. Dlatego, kiedy poruszam się rowerem między samochodami, choć przestrzegam litery prawa, z konieczności kieruję się zasadą, że „pierwszeństwo na drodze ma bardziej opancerzony”. I stosuję kilka sprawdzonych sposobów, które w większości przypadków sprawiają, że siedzący za kierownicą dostrzegają we mnie nie zawalidrogę, ale (wciąż żywego) człowieka na rowerze.
Wiele tych rozwiązań „sprzedali” mi zawodowcy – trenerzy i kolarze, część to efekt dyskusji z innymi amatorami i – zarówno jeżdżącymi rowerem, jak i nie – kierowcami, a maleńka cząstka to moje własne wnioski z kilkunastu lat uprawiania kolarstwa, kilku kraks, jednego spotkania z autem i doświadczeń z pracy jako instruktor tego sportu.
Widocznie
Na drodze nie bawię w ciuciubabkę, im wcześniej kierowca mnie zauważy, tym lepiej. Dlatego nie lubię jeździć, gdy słońce jest oślepiająco nisko – tuż po wschodzie i tuż przed zachodem. Rzadko jeżdżę w czarnym (choć rzeczywiście wyszczupla), a jeśli nawet, dorzucam do stroju bardzo kontrastowy lub jaskrawy element. Z roweru w zasadzie nie zdejmuję lampek (oferta zgrabnego, lekkiego oświetlenia szosowego jest bardzo szeroka) i odblaskowej opaski, którą owinęłam wokół sztycy.
Szkła okularów czyszczę przed każdą jazdą, a kiedy korzystam z bardzo ciemnych i wracam o zmroku, oksy lądują w kieszonce lub na kasku, który traktuję jak nieodłączną i niezbędną część kolarskiego ubioru. Te dwa, z których zostały tylko poliuretanowe drzazgi, uratowały mi nie tylko głowę, ale przede wszystkim życie. Nabiłam sobie też solidnego guza, kiedy zimą przewróciłam się na ścieżce rowerowej pokrytej tzw. „czarnym lodem”. Tak więc kask zawsze zakładam, bo zakładam, że wydarzyć może się wszystko.
Margines gains
Na szosie trzymam się prawej krawędzi jezdni, ale zostawiam sobie około 40-centymetrowy margines, który dzieli mnie od pobocza albo chodnika (najczęściej oddzielonego od jezdni wysokim krawężnikiem) i krat żeliwnych osłon odpływów wody. Kolarze zawodowi uważają, że podczas treningu lepiej jechać środkiem swojego pasa, ale nawet to niemal pół metra sprawia, że ktoś za mną zastanowi się, zanim uzna, że może mnie wyprzedzić „na trzeciego”. Choć i to się zdarza, ale wtedy mam gdzie uciec bez poważniejszego ryzyka, że wpadnę cienką oponką na pobocze czy uderzę w krawężnik.
Bardzo często zerkam za siebie – warto zrobić z tego nawyk, taki sam, jak z korzystania ze wstecznego lusterka w samochodzie. Jeśli zbliża się do mnie auto albo mnie wyprzedza, trzymam obie ręce na kierownicy z palcami na dźwigniach hamulców. Kiedy zamierzam skręcić w lewo, a na plecach mam rozpędzone pojazdy, pozwalam im najpierw mnie wyprzedzić. Przy tym manewrze dojeżdżam do osi jezdni. Nierzadko jadące z naprzeciwka samochody zatrzymują się, żeby ułatwić mi zjechanie ze skrzyżowania – nie waham się podziękować skinieniem głowy albo podniesioną dłonią.
Zdecydowanie parami
Jeśli jest nas co najmniej dwie lub dwoje, jedziemy w parze, bo na to od kilku lat pozwalają przepisy i to samochodom ułatwia wyprzedzanie. Ale tam, gdzie droga robi się naprawdę wąska albo nagle przez nas tworzy się zator, ustawiamy się gęsiego. Kierowcy potrafią to docenić. W większej grupie – która liczyć może maksymalnie 15 kolarzy, a między poszczególnymi peletonikami musi być odstęp co najmniej 200 metrów – w szyku indiańskim jedziemy tylko tam, gdzie jest tak wąsko, że nawet pojazdy jadące z naprzeciwka się nie mieszczą.
Kiedy jadę w ostatniej parze od strony osi jezdni, ręką sygnalizuję kierowcy, czy musi zaczekać, czy też ma wolną drogę i może wyprzedzać. A potem wrzeszczę, ile sił w płucach, że „AUTOOO!”, żeby ostrzec jadących przede mną i żeby nikt w tym samym momencie na przykład nie schodził ze zmiany.
Kierowcy potrafią okazać wdzięczność za ułatwienie im wyprzedzania. Ale bywa, że jakiś „szeryf” dość dosadnie wyraża zastrzeżenia do jazdy dwójkami. Jeśli tylko akurat adrenalina nie zalewa mu neuronów w mózgu, warto podjąć próbę wyjaśnienia, że po pierwsze, pozwala na to znowelizowany kodeks drogowy, a po drugie, kilku kolarzy poruszających się w ten sposób zajmuje na drodze tyle miejsca, co większy samochód czy nawet bus lub autobus. Łatwiej więc ich wyprzedzić niż rozciągniętych na pasie na kilkadziesiąt nawet metrów.
To prosty rachunek: przeciętna długość roweru wynosi około 170 cm plus jakieś 20 cm odległości między nimi pomnożone przez liczbę rowerzystów, z których rzadko który mieści się w obrysie swojego jednośladu, a do tej szerokości trzeba jeszcze dodać jeden metr, bo tyle miejsca należy zostawić przy wyprzedzaniu (za nieprzestrzeganie tej odległości przewidziany jest mandat w wysokości 300 zł).
Odpowiedzialnie w grupie
Pierwsza i ostatnia para odpowiada za bezpieczeństwo pozostałych. Już wiadomo, co porabiam na końcu grupy, a kiedy ją prowadzę – ostrzegam jadących za mną, jeśli z naprzeciwka pędzi auto, a jeżeli mamy skręcić, upewniam się, że sytuacja pozwala bezpiecznie i bezkolizyjnie zjechać ze skrzyżowania nam wszystkim, a nie tylko pierwszej parze.
Gdy mam za plecami nawet jednego tylko kolarza, uprzedzam o przeszkodach i wyrwach w asfalcie i o tym, że zamierzam podnieść się z siodełka (rower wtedy, szczególnie na podjazdach, na ogół cofa się o kilka centymetrów) albo zwolnić lub się zatrzymać. Telefonów na treningu na ogół nie odbieram, chyba że mam słuchawki. Jeśli ich nie mam, a szykuje się dłuższa rozmowa – staję na poboczu.
Komunikacja miejska
Prędkości, jakie rozwijają samochody w mieście, są wprawdzie mniejsze niż poza terenem zabudowanym, ale okazji do spotkań z bardzo różnie reagującymi kierowcami jest tu zdecydowanie więcej, no i o wiele częściej trzeba zwolnić, zatrzymać się, skręcić itd. Dlatego jeszcze większe znaczenie niż na podmiejskich szosach ma czytelne sygnalizowanie swoich zamiarów i komunikowanie się z innymi uczestnikami ruchu drogowego. W skrócie – trzeba być przewidywalnym i przewidującym.
Warto więc poszerzyć repertuar niewerbalnych środków wyrazu, bo wyciągnięcie wiadomego palca raczej wyłącznie pozwoli wejść w interakcję, której najlepszym możliwym finałem będzie nic nie wnosząca pyskówka. Z moich obserwacji wynika, że o wiele sympatyczniej traktowany jest palec wskazujący, którym, kręcąc przy tym głową, jakby strofowało się niesforne dziecko – „Nieee… Nie rób tego!” – czasem grożę kierowcom czającym się do nieprzepisowego zajechania mi drogi albo realizującym swój przebiegły plan. Skutek – w 70% przypadków podniesiona w geście przeprosin dłoń. Pozostałe 30% rozłożyć można między obojętność, lekceważenie albo jego dosadne okazanie, przy czym to ostatnie częściej. Można z tym żyć.
Jednak najistotniejszym elementem w miejskich rozgrywkach jest kontakt wzrokowy z kierowcą. Kiedy dwoje obcych ludzi spojrzy sobie w oczy, przestają być dla siebie anonimowi. A skoro już się trochę znamy, wprawdzie tylko z widzenia (a raczej – ze spojrzenia), o wiele łatwiej przychodzi wzajemne traktowanie się z empatią.
To działa i podczas pokonywania skrzyżowania, i kiedy stoi się na czerwonym świetle – wystarczy zajrzeć przez szybę do wnętrza stojącego obok lub z tyłu samochodu (i podobnie jak ze spoglądania za siebie podczas jazdy zrobić z tego nawyk). Patrzę w oczy również pieszym i rowerzystom. Nierzadko temu spotkaniu dwóch spojrzeń towarzyszy uśmiech i wtedy już w ogóle robi się przyjemnie.
Co jeszcze zapewnia przetrwanie w mieście? Nieodłączny kask, oświetlenie roweru i odblaski, o których już pisałam, a w rowerze miejskim – również dzwonek, który jest obowiązkowy, ale i tak go nie używam (za to jest ładny), oraz ubezpieczenie NNW i OC. Narażę się części kolarskiej braci, ale polisę uważam za swoje nieodłączne „wyposażenie”.
Miejskie igrzyska
Zagrożenia w mieście dzielę na infrastrukturalne i społeczne, choć najczęściej mieszają się ze sobą. Moją czujność wzmagają wysokie krawężniki, tory tramwajowe pokonywane wszerz (szczególnie niebezpieczne, gdy są mokre, więc lepiej je wtedy pokonać, nie pedałując) i wzdłuż (cienka oponka łatwo może wpaść w przerwę między szyną a nawierzchnią torowiska, więc w razie upadku, jeśli jedzie za mną tramwaj albo samochód…).
Nie ufam mokremu brukowi, zmoczonym deszczem przejściom dla pieszych i kałużom, pod którymi nierzadko kryją się studzienki kanalizacyjne lub odpływy. Niebezpieczne są także plamy oleju i skrzyżowania, szczególnie te bez świateł, na których dla wielu kierowców – nawet gdybym jechała rowerem najgłówniejszą z dróg – nie mam żadnych praw.
Szczególnie uważnie jeżdżę po kontrapasach (bo biegną ulicami jednokierunkowymi, więc niektórym wydaje się, że bezprawnie jadę „pod prąd”, a kiedy z kolei jadę jezdnią zgodnie z obowiązującym kierunkiem poruszania się, wielu kierowców usiłuje mnie wysłać na kontrapas), wytyczonych dla rowerów pasach ruchu wzdłuż najbardziej ruchliwych miejskich arterii – często zablokowanych przez zaparkowane samochody dostawcze albo taksówki, z których wysiadają pasażerowie, ale najbardziej nieprzyjemne dla rowerzysty są te biegnące między prowadzącymi w różnych kierunkach pasami dla samochodów.
Zdarzają się też kierowcy, którzy wyprzedzają tylko po to, by natychmiast skręcić w prawo lub się zatrzymać. Newralgiczne są zatoczki autobusowe (gdzie i autobus potrafi zajechać drogę, i pieszy wbiec pod koła), legalne i nielegalne miejsca „kiss&ride” (szczególnie rozkojarzone są auta z całującymi się przed rozstaniem parami), bramy i miejsca parkingowe, z których samochody wyjeżdżają tyłem, wreszcie zaparkowane wzdłuż jezdni pojazdy, których drzwi otwierają się, gdy jestem obok (jeśli jeździsz samochodem, spróbuj tego i podpowiedz innym: otwieraj drzwi prawą ręką – tułów jest wtedy lekko skręcony i szybciej zauważysz kogoś w lusterku lub na wysokości bocznej szyby).
DDR nie tylko rowerowa
Na drogach rowerowych uważam na potłuczone szkło, jadących pod prąd rowerzystów (wiele dróg dla rowerów jest jednokierunkowych), psy bez smyczy, psy na smyczy „flexi”, dzieci na rowerkach i hulajnogach albo po prostu biegające po ścieżce oraz niefrasobliwych, zamyślonych pieszych. Jadę maszyną, która łatwo może zrobić im krzywdę, więc dla mnie to oni są niechronionymi uczestnikami ruchu. Dlatego przepuszczam ludzi (i psy) na pasach i zwracam uwagę, najłagodniej jak potrafię (pieszym, ale i psom niekiedy też), jeśli zapędzą się na nie swój teren. Reakcje są różne, ale tu chodzi o bezpieczeństwo pieszego i rowerzysty (i psa też).
Za szczególnie nieprzyjazne miejsca na drodze rowerowej uważam przecinające ją wjazdy i wyjazdy z osiedli i parkingów przed sklepami, lokalami usługowymi, instytucjami i firmami. Kiedy dojeżdżam do miejsca, w którym ścieżka przecina ulicę, nawet jeśli przejazd jest oznakowany i rowerzysta ma pierwszeństwo, zawsze sprawdzam, sytuację na drodze – jeśli zbliżający się równolegle pojazd ma włączony kierunkowskaz, przyjmuję, że skręcając będzie chciał przede mną zdążyć.
Jednak najbardziej na DDR wystrzegam się tratujących wszystkich ścigantów. I ścigania też, choć czasem aż się prosi, żeby mocniej depnąć… I – wiem, wiem, dyskusyjnej – jazdy ze słuchawkami, chociaż kiedy jeżdżę tylko po mieście, czasami używam jednej, prawej słuchawki (nie zabieram ich na trening, chyba że muszę być „pod telefonem”).
Na rowerowej drodze, tak samo jak na szosie, często oglądam się za siebie, uważając przy skręcaniu, zatrzymywaniu się, a o wieczornej szarówce i w nocy unikam jeżdżenia „na Batmana”, a więc bez oświetlenia, odblasków i ubrana całkowicie na ciemno.
Jak nas (niena)widzą
Pozostaje jeszcze kwestia przestrzegania, a nierzadko lekceważenia przepisów przez rowerzystów, co też składa się na obraz jeżdżących na rowerach, niezależnie od tego, jak bardzo tego nie chcemy i jak dalece się z tym nie identyfikujemy. A przecież wystarczy przypomnieć sobie, jakie zachowania rowerzystów, kiedy kierujemy samochodem, doprowadzają nas do pasji i jakie manewry samochodów, z pozycji siodełka roweru, wydają się bardzo niebezpieczne. „Empatia” to słowo kluczowe, nie tylko w tym kontekście.
I choć kwestia bezpieczeństwa na drodze nie sprowadza się jedynie do tego trochę sztucznie i zupełnie niepotrzebnie nakręconego konfliktu, warto pamiętać, że brak prawa jazdy nie zwalnia z kultury i znajomości przepisów, a zdobycie uprawnień do kierowania pojazdami mechanicznymi nie stawia ponad innymi użytkownikami dróg.
W ruchu drogowym, niezależnie od pojazdu, którym się kieruje, zwyczajnie warto zachowywać się tak, jak oczekuje się tego od innych, pamiętając o zasadzie ograniczonego zaufania. I o dzieleniu się szosą. Jestem tylko właścicielem pojazdu, nie drogi. I mam tylko jedno życie, którym ryzykuję w tych niebezpiecznych igraszkach z losem za każdym razem, gdy wyjeżdżam rowerem, i nie tylko nim, na szosę.
Po prostu #DzielSięSzosą
Tekst: Małgorzata greten Pawlaczek
Ilustracja: Jaga Słowińska
Kasia Konwa i Rita Malinkiewicz uległy bardzo poważnemu wypadkowi podczas treningu. Lekarze dokładają starań, by wróciły do zdrowia. My wszyscy możemy natomiast, na miarę swoich możliwości, dołożyć się do ich rehabilitacji, kiedy już będzie możliwa. Liczy się każda złotówka: pomagam.pl/kasia_rita