Wokół Como

Poznałem Como, wracając z pierwszego monumentu – Mediolan-San Remo. Dlatego idealny wydał mi się pomysł, aby tę znajomość zaledwie rok później rozwinąć podczas ostatniego, jesiennego „Wyścigu spadających liści” – Il Lombardia.

Tekst i zdjęcia: Wojtek Sienkiewicz

W drodze powrotnej z Mediolan-San Remo zatrzymaliśmy się nad jeziorem Como na kawę. I ciach – klamka zapadła, miłość od pierwszego zobaczenia. Como zdecydowanie przesunęło się ku górze listy moich miejsc „muszę tu kiedyś przyjechać”, zajmując pozycję w top 10.

Monument

Kiedy zaczyna się kolekcjonować cokolwiek, to zaledwie dwa przedmioty z takiego zbioru wyglądają zwykle mizernie. Na przykład znaczki – dwa w klaserze to niezbyt wiele. Ja zacząłem kolekcjonować trasy klasyków. Na pierwszy ogień poszły monumenty. Mediolan-San Remo: mam, Liège-Bastogne-Liège: mam.

Z racji niepewnej pogody i krótkiego dnia, a także chęci posiadania „trofeum” wybieram Il Lombardia Gran Fondo. Dystans znacznie mniejszy niż połowa wyścigu zawodowców, ale to nie był wielki problem. Po pierwsze – najważniejsze rzeczy na trasie wyścigu dzieją się po wyjechaniu kolarzy z Bergamo i dotarciu właśnie w góry nad Como. Już przed rokiem to, co rzuciło mi się w oczy w czasie krótkiej wizyty, to strome podjazdy – okolice Jeziora w gruncie rzeczy składają się wyłącznie z podjazdów, nawet jeśli są to drogi najbliżej linii brzegowej. Każdy skok „od Jeziora” zaczyna się ścianą, potem można liczyć na wypłaszczenia.

W sierpniu udało się zebrać kolegów – nie było ciężko, bo skład wyjazdu ustalił się po wykonaniu dwóch telefonów. Szybko zrobiliśmy rezerwację, zanim ktokolwiek się połapał, że w tym roku na trasie zawodowców i amatorów będzie jeden z bardziej stromych podjazdów ze wszystkich możliwych wyścigów: Muro di Sormano. Plusem tej informacji było to, że będzie można sobie dłużej popatrzeć i pokrzyczeć na prosów. Umówmy się, że tych kilka fragmentów z 25% skutecznie spowolni nawet największych harpaganów, a liczyliśmy, że właśnie oni pojawią się na trasie.

Drugim kultowym – dosłownie – miejscem nad jeziorem Como jest podjazd zwieńczony kaplicą Madonna del Ghisallo, która od blisko stu lat poświęcona jest kolarzom i kolarstwu. W jej dość ciasnym wnętrzu zgromadzona jest taka liczba kolarskich historycznych artefaktów, że trudno podejrzewać, aby cokolwiek więcej mogło znaleźć się w muzeum kolarstwa, którego pawilon postawiono nad urwiskiem z widokiem na lazurowe wody jeziora kilkaset metrów poniżej.

Wyścig

Teoretycznie wiedzieliśmy, co nas czeka, więc wszyscy uzgodniliśmy, że nie jedziemy na wynik, tylko na przyzwoitość. A przyzwoitość nakazuje, że skoro przejechaliśmy 1200 km autem i że skoro jesteśmy w miejscu, gdzie jest wszędzie pięknie, a co chwila to piękno eksploduje tylko mocniej, to cieszymy się tą trasą na tyle, żeby zmieścić się w limicie czasowym. I tak trasa zapowiadała się dość ciężko, więc luźne podejście do tych stu kilometrów i niecałych 3000 metrów w pionie było jak najbardziej wskazane. Żeby nie mieć problemów na Muro di Sormano – którym najbardziej się przejmowaliśmy – przyjęliśmy założenie, że w sobotę, czyli dzień wyścigu prosów, jedziemy tak luźno, jak się da. Nie udało się – jakoś otoczenie, słońce, ogólna nerwowa atmosfera i chmary kolarzy wokół działały zbyt motywująco do kręcenia z większą intensywnością.

Nad jeziorem praktycznie wszędzie jest miasto. Cała długa linia brzegowa jest mocno zabudowana – wszędzie drogi pełne aut, motocykli i – co w dniu wyścigu jest naturalne – kolarzy. Wpadliśmy w nurt, który z południa zaciągnął nas w kierunku właśnie Ghisallo. Wiedzieliśmy, że to właśnie gdzieś w tej okolicy – od Bellagio do Nesso – będziemy w szaleńczym zapale machać polskimi flagami. Ponieważ do spodziewanego przejazdu peletonu mieliśmy trochę czasu, to spokojnie – gdzie to było możliwe – zwiedzaliśmy, co się dało. Z Ghisallo zjechaliśmy na południe i skręciliśmy na Sormano. Właściwa ściana zaczyna się za wsią i gdyby nie wielki drewniany drogowskaz, nic nie wskazywałoby na to, że ta wąska, opadająca w lewo droga jest zapowiedzią autentycznej kolarskiej ściany płaczu.

Wcześniej każdy z nas robił jakiś rekonesans w sieci, na zdjęciach, filmach, archiwalnych transmisjach – nic nie oddaje tego, jak cholernie stromo to wygląda. Znaczniki wysokości malowane co metr w górę zdają się być od siebie w odległości leżącego dorosłego człowieka. Na bank paru ludzi tu leżało. Kiedy nie ma znaczników, pojawiają się wymalowane informacje o historii podjazdu, najlepszych czasach uzyskanych w takim a takim roku. Jadąc, ma się naprawdę sporo czasu na czytanie – gorzej jednak jest z przyswajaniem tej wiedzy.

Żeby kolarze mieli luksus czytania, na dwie godziny przed peletonem na ścianę ruszył zastęp ludzi uzbrojonych w… odkurzacze! Dzień później nikt nie będzie się z tego śmiać – byle kamyk, byle patyczek mogą brutalnie zakończyć marzenie o podjechaniu podjazdu w jednym kawałku, bez zdzierania bloków w butach. Połowa z nas postanowiła podjechać ten podjazd teraz, to tak właśnie w ramach „luźnego dnia przed Gran Fondo”. Ja pojechałem objazdem, który jest dwa razy dłuższy, ale też dwa razy mniej stromy, co nie znaczy, że lekki.

Na górze zapowiadała się wielka feta, a z wyjazdu z Muro co chwila wyjeżdżał kolejny amator wspomagany dzikimi okrzykami rozgrzewających się kibiców. No, czasem było przeciągłe „uuuuuuuuu…”, kiedy akurat ktoś się wtaczał, korzystając z elektrycznych watów e-bajków. Wtaczali się różni – na oko sześćdziesięcioletni i szesnastoletni, całe rodziny – kiedy ktoś niedomagał na ostatnim zaostrzeniu, to gawiedź go wypychała. Niby nikt nie chciał, lepiej dać się zabić ścianie, niż dać się wypchać kibicom. Ale potem, kiedy nad głowami wisiał już śmigłowiec, zawodowcy nie oponowali. Wszyscy jechali powoli, ale i tak ze trzy razy szybciej niż najszybszy z amatorów przed chwilą.

Kibice rozdarci, jakby od ich krzyku nie zależała tylko czyjaś wygrana, ale obroty Ziemi. W tłumie kibiców udaje się rozpoznać kolejne twarze – Nibali, Pozzovivo, Pinot, Marczyński, Majka. Zdarliśmy gardła do cna. Po niektórych widać było totalne cierpienie – Wellens nie do poznania, Gilbert jakiś taki nieduży. I nagle w tym wszystkim, witany jak król pojawił się Davide Formolo z twarzą pogodną, jakby jechał przełęcz Tąpadła. Po nim jeszcze kilku niedobitków i nagle koniec. Nic nie wiemy, bo na szczycie podjazdu nie było internetu, a do restauracji nie dało się wejść. Miejsca tam było na może dwadzieścia osób, a teraz stało z tysiąc. No fajnie – nie wiedzieliśmy nawet, co się dzieje na dole. Zjazd z Sormano nad jezioro jest długi, kręty i bardzo szybki. Mijaliśmy miejsce, w którym De Plus wypadł za barierkę, zostawiając rower wiszący na gałęziach drzewa. Ale o tym też dowiedzieliśmy się po fakcie.

Jakimś cudem zjechaliśmy na metę w jednym kawałku, choć trzeba przyznać, że jeżdżenie z włoskimi kierowcami to jest przeżycie, po którym skok na bungee wymaga mniej odwagi niż zaparzenie porannej herbaty. W Como, godzinę po przybyciu kolarzy, cały show się skończył. Telewizje zwijały już swoje wozy transmisyjne, sklepy, sponsorzy i wystawcy rozdali wszystkie ulotki i gratisy. My pojechaliśmy zderzyć się z włoską biurokracją w biurze zawodów.

Corsa

No więc nie da się być bardziej zdezorganizowanym niż włoskie biuro zawodów. Takie odniosłem wrażenie. Ludzie przesympatyczni, ale ciągle „jeszcze tu pan musi podpisać”, „jeszcze piętnaście euro dopłacić”, „nie, potem musi pan podejść tam, a potem, z różowym kwitem do mnie”. Byłem tym mocno zdziwiony, bo analogiczna sprawa, wiosna w Liège, zajęła nam może trzy minuty razem z parkowaniem, wymianą koszulki na rozmiar mniejszą i krótką rozmową z przypadkowymi ludźmi.

Poszło o licencję. Musieliśmy dokupić jednodniową licencję. „Licencję? Na Gran Fondo?” Tak właśnie. Już tłumaczę. Otóż Włosi na Gran Fondo nie jadą Gran Fondo. Oni jadą wyścig. Dotarło to do nas, kiedy po 20 minutach jazdy w około stuosobowej grupie, w dobrym tempie, minęło nas auto z napisem „Fine Corsa”. A to oznacza, że ktoś zabrał nam wszystkie supermoce. Nie mieliśmy już zamkniętych skrzyżowań ani pasa dla siebie, podlegaliśmy pod przepisy ruchu drogowego, które tutaj można skrótowo określić jako „sezon polowania na kolarzy amatorów”. Całe szczęście na trasie było bardzo dużo wolontariuszy motocyklistów z zabezpieczenia trasy, którzy widząc dużą grupę, zabezpieczyli nam przejazd. I to było naprawdę super, bo zmotywowało wszystkich do pracy i współpracy.

W takim dobrym tempie dało się jechać do Bellagio, kilka mniejszych podjazdów i potem pierwszy solidny podjazd po Madonna Del Ghisallo z pierwszym z dwóch bufetów. Bufety natomiast były doskonałe! Kawa, izotoniki, focaccia, ciastka, suszone owoce, batoniki, banany, pomarańcze i cytryny. W Belgii co prawda był blisko trzykrotnie dłuższy dystans, ale od mniej więcej trzeciego bufetu atakowaliśmy głównie małe pudełko ze słonymi paluszkami. A tutaj gastronomiczny luksus. Ciesząc się jedzeniem, straciliśmy jednocześnie ochronę motocyklistów. Choć miła była świadomość, jak wielu ludziom odskoczyliśmy na tym podjeździe.

Po krótkim, ale szalenie szybkim zjeździe zaczynał się teoretycznie najważniejszy moment trasy. Najpierw sześć kilometrów do samego Sormano. Liczne „tornante”, temperatura w okolicach 20°C – rano, kiedy Gran Fondo ruszało o 7.30, było jakieś 6°C – miejscami dość stromo, trzeba było pojechać rozważnie. Dopiero za wsią miała zacząć się chwila prawdy. I nawet bez wyjątkowego szykowania się zjechałem lekko w lewo, w dół i zobaczyłem tam tego potwora, którego dzień wcześniej świadomie ominąłem. Może nie byłoby tak źle, gdyby ktoś nie malował jednak tych znaczników co metr. Kiedy już są blisko – a miałem wrażenie, że są tak samo blisko przede mną, jak pode mną – jakoś się jedzie. Trzeba było uważać, bo co chwila ktoś albo stał, albo walcząc z grawitacją, próbował wsiąść na rower, albo się rozpędzić, albo „tropić węża”. Nogi piekły, choć najbardziej piekły… tricepsy!

Wcześniej naoglądałem się w sieci filmów z podjazdów i „wiedziałem”, które fragmenty jak jechać. Kolejne znaczniki mijały dość dobrze, choć licznik przełączył się już na autopauzę, to od 820 do 940 m jechałem spokojnie. I nagle pojawił się – nie wiem skąd – ktoś przede mną, i to ktoś właśnie tropiący węża. Dziesięć metrów jechałem za nim, kombinując, z której strony go wyprzedzić. No i na 950. metrze zostałem zepchnięty z asfaltu. Po rytmie, po sile, po możliwości bezpiecznego ponownego wejścia na rower. Dopóki jechałem – było dobrze. Pięćdziesiąt metrów wyżej, gdzie dzień wcześniej wymachiwaliśmy polskimi flagami, nie było już kibiców, więc i nie miał kto popchać. „Trudno, Muro di Sormano, mamy tu niedokończoną sprawę, więc wrócę i to dokończę jak należy”.

Na górze sporo ludzi, którzy oceniają straty po Muro – otrzepują skarpety z piachu, obrywają gumki ze zdartych bloków i czczą minutą ciszy porysowane karbonowe podeszwy swoich ulubionych butów.

Na szczycie nie było bufetu – pewnie każdy by się rzucił na picie i ze zmęczenia utopił w izotoniku. Był ze dwa kilometry dalej, na wypłaszczeniu zjazdu, ale nie chciało nam się zatrzymywać, bo już jechaliśmy w innym grupetto. Zjazd poszedł fantastycznie i jedynym zagrożeniem byli zbieracze jadalnych kasztanów. Same kasztany też były zagrożeniem. Nad brzegiem Como jechało się świetnie pomimo dużego natężenia ruchu. Liczna grupa przecinała wąskie uliczki i tunele. Meta była na wyciągnięcie ręki. Miał być tylko mały podjazd w mieście, który przy dwóch poprzednich wyglądał jakoś tak mizernie, że kompletnie go zignorowaliśmy. I to był straszny błąd.

Czułem, że coś jest nie tak, choć trasa została lekko zmieniona dzień wcześniej, jednak miało być 2700 metrów przewyższeń, a było ledwie ponad dwa tysiące. Metę już było widać, a na liczniku wciąż za mało o piętnaście kilometrów. Coś nie grało. Grupetto przypadkiem rozerwałem, mocno jadąc ostatnich kilkanaście kilometrów. W mieście strzałki kazały jechać w bok, na lewo przed metą. Podjazdy w ciasnych ulicach przy równych ścianach kamienic zawsze wyglądają ciężko, a te tuż przed metą – najciężej. Do tego licznik pokazywał 14%. I tak było przez 7 kolejnych kilometrów. Momentami nachylenie spadało do 9%, ale tych momentów nie było zbyt wiele. Zjazd był chyba jeszcze gorszy i omijając kolejnych zbieraczy kasztanów i same kasztany przy prędkości około 70 km/h, w duchu myślałem sobie o tym, jakim trzeba być sadystą, żeby taki podjazd dać tuż przed bramką z napisem „arrivo”.

Tradycyjnie przy moim „kolekcjonowaniu” monumentów całą grupą zgubiliśmy drogę na metę. Myśleliśmy tylko o obiecanym pasta party. Ominięcie drugiego bufetu było głupie, a teraz za to płaciliśmy kompletnym brakiem energii. Także warto mieć na uwadze, że krótki postój na bufecie może okazać się dobrą inwestycją w następnej części imprezy. Finalnie okazało się, że zrobiliśmy rundę wokół głównego placu i dopiero trafiliśmy na metę. I to ciągle pozostając w limicie. Jak na turystów, byliśmy zadowoleni, bo udało się przeżyć kolejną doskonałą przygodę w dobrym towarzystwie i w pięknym miejscu. Do tego było ledwie południe, więc mieliśmy jeszcze masę czasu na kawę, lody i pizzę w naprawdę wyjątkowym anturażu.

PRAKTYCZNA STRONA WYJAZDU
Zawsze łatwo mi się pisze o dostępności takich wyjazdów, bo zwykle ktoś organizował je za mnie. Tym razem było inaczej i... faktycznie to proste. Przyjęliśmy z kumplami opcję „najtaniej, ale na bogato”, czyli śpimy tanio, ale jemy dobrze. Koszt udziału w imprezie wyniósł 65 euro, trzeba było mieć 10 euro kaucji na chip, za który dostawało się 5 euro przy oddaniu chipu. To taka włoska matematyka. Noclegi w świetnie wyposażonym apartamencie 7 km od startu wyniosły po 52 euro od osoby za trzy noce – przyjechaliśmy w piątek wieczorem, sobota na rekonesans i kibicowanie, niedziela na imprezę, poniedziałek na powrót. Como jest bardzo drogim miejscem, ale z każdym kilometrem od wybrzeża ceny spadają lawinowo. Minusem – albo plusem – jest to, że z mety do apartamentu mieliśmy 300 metrów w górę. Typowe włoskie śniadanie to koszt około 4 euro za cappuccino i dwa croissanty. Wyśmienita pizza to koszt od 5 do 8 euro, lody za dużą porcję około 3 euro. Nic innego przez te trzy dni nie jadłem. Dojazd z Wrocławia do Como i z powrotem – około 2400 km łącznie – dużym SUV-em wyniósł około 220 zł na osobę za paliwo i winiety. Ale cztery uśmiechnięte i szczęśliwe gęby po takiej przygodzie są bezcenne.

Tekst ukazał się w SZOSIE 3/2018 wciąż dostępnej w naszym Kiosku.

Chcesz czytać więcej?

Zaprenumeruj SZOSĘ

Written By
More from Redakcja

Słuchawki Aftershokz Aeropex – recenzja

Firma Aftershokz zdobyła popularność dzięki słuchawkom wykorzystującym zjawisko przewodnictwa kostnego. Sprawdziliśmy, jak...
Czytaj więcej