W tym roku maraton wiosennych wyścigów brukowych nie rozpalił do czerwoności emocji. Pod nieobecność mocarzy w zaserwowanej publice zupie zabrakło odrobiny pieprzu. Nam “Ardeński Tryptyk” doprawił za to Michał Kwiatkowski.
Tekst: Tomasz Czerniawski
Jako, że sport nie znosi próżni, to wymuszone kontuzjami absencje Toma Boonena i Fabiana Cancellary ułatwiły wyjście z cienia innym. Masową wyobraźnią zawładnęło dwóch, wcale nieprzypadkowych, zwycięzców. Mowa tu o Alexandrze Kristoffie i Johnie Degenkolbie, którzy na brukach północy zapracowali na miano klasykowca pełną gębą, bezpowrotnie zrywając łańcuchy z napisem “dobry sprinter”. Ten pierwszy triumfem w Ronde van Vlaanderen, drugi na welodromie w Roubaix.
Wydarzenia z początku kwietnia poprzedził wyścig Mediolan-San Remo, gdzie swój pierwszy w karierze monument zgarnął Degenkolb. 26-latek z Niemiec na słynnej Via Roma wyprzedził nikogo innego jak starszego o rok Norwega, zabierając mu sprzed nosa niemal pewne zwycięstwo.
– Kristoff był bardzo silny, lecz rozpoczął finisz zbyt wcześnie. Via Roma to historyczna ulica. Związane są z tym miejscem wielkie nazwiska, a teraz nadeszła moja kolej. Czuję się niesamowicie – opowiadał po wszystkim Degenkolb, jeszcze nie przypuszczając, że przyjdzie mu powtórzyć podobne słowa.
“La Classicisima” cieszy się ogromnym prestiżem, ale to bruki północy kreują bohaterów wiosny. Urodzony w Oslo Kristoff niepowodzenie z San Remo powetował sobie ciężko wypracowanym sukcesem na trasie Ronde van Vlaanderen. Kolarz rosyjskiej Katiuszy zaimponował mocą i techniką jazdy na brukowych podjazdach Flandrii oraz dojrzałością taktyczną. Odrzucił pasywną strategię charakteryzującą sprinterów przyłączając się w zamian do akcji Nikiego Terpstry (Etixx) zakończonej sprinterskim pojedynkiem na mecie w Oudenaarde.
Tą samą odwagą i dojrzałością siedem dni później zagrał Degenkolb. Reprezentant Giant-Alpecin przeprowadził samotny rajd, odrobił kilkunastosekundową stratę do czołówki, a w finale pojechał po zwycięstwo na legendarnym welodromie “Piekła Północy”.
“Dege” powtórzył wyczyn Cyrilla van Hauwaerta (1908) i Seana Kelly’ego (1986), zostając trzecim zdobywcą Mediolan-San Remo i Paryż-Roubaix w jednym sezonie. Przełamał też inną barierę, podążając śladem jedynego do tej pory niemieckiego triumfatora w Roubaix, którym był przed 119 laty uczestnik… pierwszej edycji Josef Fischer.
– Mediolan-San Remo to było coś, ale wygrana w tym miejscu bije na głowę wszystko. Nie miałem obaw przed upadkiem na bruku i to był klucz do sukcesu – wyjaśnił wyróżniający się bródką à la d’Artagnan kolarz z Gery.
O miano najlepszego klasyka wiosny na ogół rywalizuje “Flandryjska Piękność” z “Piekłem Północy”. Tym razem oba monumenty nie zachwyciły. Przy licznej i wyrównanej stawce kolarzy, górę wzięła zbyt zachowawcza jazda, której nie przełamały ani flandryjskie “bergi”, ani francuskie kocie łby. Zabrakło imponujących rajdów i zakasujących zwrotów akcji. Dość powiedzieć, że najwięcej emocji wzbudził incydent z grupą kolarzy przebiegających przy opuszczonym szlabanie przed rozpędzonym pociągiem szybkich kolei.
Wydarzeniom nie przysłużyła się dobra, słoneczna pogoda, a jak wiele może zmienić aspekt pogodowy udowodnił Gandawa-Wevelgem. Rozegrany w niespotykanie ciężkich warunkach – niskiej temperaturze, opadach deszczu i przede wszystkim porywistym, dochodzącym do 80 km/h wietrze – wyścig, był fantastycznym widowiskiem, zasługującym na swoje miejsce w historii.
Gwałtowne podmuchy wywiewały kolarzy z drogi. W połowie trasy pozostało 50. twardzieli, metę osiągnęło zaledwie 39. W kotle ataków, pościgów i powrotów, oraz defektów i upadków, przez wiele kilometrów samotnie uciekał Jurgen Roelandts (Lotto). Następnie do przodu przebiła się grupa sześciu. Atakowali Niki Terpstra i Luca Paolini, ścigali Stijn Vandenbergh (Etixx), Geraint Thomas (Sky), Sep Vanmarcke (LottoNL) i Jens Debusschere (Lotto). Najwięcej sprytu, bo wcale nie sił, zachował najstarszy z tego grona. Liczący 38 wiosen Paolini decydującą akcję przeprowadził 6 kilometrów przed metą, odnosząc najwartościowsze zwycięstwo w długoletniej karierze.
– To był wyścig dla odważnych. W połowie zadawałem sobie pytanie, co ja tu jeszcze robię. Zacisnąłem jednak zęby. Zwycięstwo zawdzięczam sercu, odwadze, ale też inteligencji. Nie byłem najsilniejszy – dzielił się emocjami Włoch, na co dzień człowiek od czarnej roboty w Katiuszy.
Paolini wiedział co mówi, odnosząc słowa do Nikiego Terpstry i Gerainta Thomasa. Zwłaszcza 28-letni Walijczyk imponował od początku wiosny skutecznością, urastając do miana głównego faworyta brukowych monumentów. Deszcz zachwytów spadł na niego po flamandzkim semi-klasyku E3 Harelbeke, prowadzącym drogami Ronde van Vlaanderen. Kolarz Team Sky zainicjował tam akcję, pod którą podczepili się Zdenek Stybar i Peter Sagan. Spadkobierców czechosłowackiego ścigania Thomas, nazywany od imienia panem “G”, ograł jednak jak dzieci, gdy ponowił swój atak 5 kilometrów przed kreską.
– Niesamowite to, co się stało. Po ataku przypomniałem sobie lata spędzone na torze. Ten sześciotygodniowy okres, aż do Ronde i Paryż-Roubaix to właśnie mój czas – mówił, a brytyjska prasa namaściła “G” na następcę Toma Simpsona – jedynego triumfatora “Flandryjskiej Piękności” pochodzącego z Wysp (1961).
Życie zweryfikowało te kalkulacje, ponieważ forma Thomasa uleciała w najgorszym momencie. W „Dookoła Flandrii” nie odegrał większej roli, lądując w drugiej dziesiątce, natomiast po głupim upadku Paryż-Roubaix nawet nie skończył wyścigu. Z brukami “Piekła” nie zatańczył też sobie Sir Bradley Wiggins. Zwycięzca Tour de France 2012 pożegnalny wyścig w składzie Team Sky przejechał w czołówce, lecz bez finalnego efektu. Po prostu to nie był dzień charyzmatycznego “Wiggo”.
Jeżeli Thomas ma prawo odczuwać pewien niedosyt, to co ma powiedzieć wspominany wcześniej Sagan? Słowak ocierał się już przecież o monumenty, w Mediolan-San Remo i Ronde był drugi (2013), wygrał E3 Harelbeke (2014) i Gandawa-Wevelgem (2013). Przed sezonem za grube miliony trafił do grupy Olega Tinkova, gdzie wyraźnie przygasł. “Hulk” nawet się starał, lecz w nowym środowisku daleko mu było do starego, dobrego Sagana. Cała wiosenna kampania zakończyła się jedną, wielką klapą. Pytanie czy to przejściowy kryzys, wynikający z przetrenowania całego zespołu Tinkoff-Saxo, czy początek jego końca, jak się zaczyna szeptać.
O brukowym sezonie jak najszybciej chciałby też zapomnieć obóz belgijski. Własny teren, zespoły i publiczność, doświadczenie pokoleń i chlubna historia nie wystarczyły na Norwegów, Niemców i Brytyjczyków. Dwa trzecie miejsca Grega van Avermaeta (BMC) w Ronde i Roubaix oraz jedno jedyne zwycięstwo Jelle’a Wallaysa (TopSport) w mniej znaczącym semi-klasyku Dwars door Vlaanderen, znaczy tyle co nic dla rozmiłowanych w kolarstwie Belgów. Coraz niecierpliwiej rozglądają się tam za następcą Toma Boonena, zwłaszcza, że na całej linii zawiódł Sep Vanmarcke. Nadzieję na lepszą przyszłość wlał w ich serca Tiesj Benoot. Uzdolniony 21-latek z Lotto debiutował na trasie “Flandryjskiej Piękności” i został najmłodszym kolarzem w czołowej piątce tego wyścigu od 1944 roku.
Osobną grupę wiosennych klasyków stanowi “Ardeński Tryptyk”. Dynamika, wytrzymałość i umiejętność jazdy na selektywnych podjazdach, to cechy premiujące kolarzy w Amstel Gold Race, Fleche Wallonne i Liege-Bastogne-Liege, a zarazem świetnie charakteryzujące Michała Kwiatkowskiego.
– Interesuje mnie tylko zwycięstwo – zapowiedział mistrz świata przed docelowym dla niego okresem wiosny, a że słów nie zwykł rzucać na wiatr, to sprawę załatwił w pierwszym podejściu.
Grubo ponad 6 godzin w siodle, 258 kilometrów, 34 wzniesienia holenderskiej Limburgii i na koniec fantastyczny sukces. Mieszkaniec Torunia wyciągnął wnioski z wcześniejszych startów w “Piwnym Wyścigu”, pokonując znacznie lepiej taktycznie podjazd Cauberg. Resztki energii spożytkował w popisowym finiszu, wyprzedzając w wyselekcjonowanej na Caubergu grupy 18 zawodników Alejandro Valverde. W niejednym polskim domu polały się strumienie złocistego płynu.
“Kwiatek” w 50-letniej historii Amstel został czwartym zwycięzcą w koszulce mistrza świata, dołączając do elity – Eddy’ego Merckxa (1975), Jana Raasa (1980) i Bernarda Hinaulta (1981). Wyczyn tym większy, że 19 kwietnia lider Etixx-Quick Step przechodził swoje kryzysy.
– Podjeżdżając przedostatni Cauberg było mi ciężko. Powiedziałem Gianniemu Meersmanowi, że czuję się kiepsko. W odpowiedzi usłyszałem, że wszyscy tu cierpią i mam walczyć do samego końca. Znakomicie to na mnie podziałało – opowiadał na mecie.
Drugi akt “Tryptyku” nie poszedł po myśli Kwiatkowskiego. Michałowi w finale Strzały Walońskiej zabrakło pary pod nogą, dlatego pierwszeństwo w ekipie oddał Julianowi Alaphilippe. 22-latek rewelacyjnie wypełnił zadanie, meldując się na “drodze kapliczek” – Mur de Huy tuż za Alejandro Valverde.
Utytułowany Hiszpan odegrał się za porażkę w Amstel, jednak dużo bardziej zależało mu na Liege-Bastogne-Liege, w którym od ostatniego sukcesu “Balaverde” minęło długie siedem lat.
Nazajutrz po swoich 35 urodzinach sprawił sobie ten upatrzony prezent. Finał ardeńskiego monumentu przypominał scenariuszem Fleche Wallonne, gdyż na ostatniej prostej lider Movistar pokonał nikogo innego jak objawienie górzystych klasyków Juliana Alaphilippe. Francuzowi po raz drugi przyszło zastąpić słabszego tego dnia mistrza świata.
Król Ardenów był jednak tylko jeden. – Wystartowałem z pozycji wielkiego faworyta, ze świadomością, że oczy całego świata są zwrócone na mnie. W biegiem latach wypracowałem w sobie pewność i spokój, z którymi podchodzę do kolejnych celów. Dzięki temu wygrałem – wyjaśnił Valverde na zakończenie pierwszej części sezonu.