„Huzar” napisał pewnego dnia po etapie Tour de France: „Taki Goły fuksiarz jeden raz się z siedzenia podniósł i już był w odjeździe. Tak to właśnie wygląda”. Choć mawiają też, że szczęście sprzyja lepszym… Dlatego się z tobą, Bartku, nie zgodzę, bo w odjazd pójść, to trzeba umieć! Żartuję oczywiście, ale coś w tym jest – są ludzie, którzy oprócz nogi mają także nos, w ucieczkach są kilkanaście razy w sezonie i do tego jeszcze dojeżdżają. Ja może nie zaliczam się do wybitnych uciekinierów, ale gdy tylko mam zielone światło, to bywam z przodu. Jak to zrobić?
Tekst: Michał Gołaś
Chciałbym wam pomóc najlepiej, jak potrafię, ścigacie się przecież od juniora po mastersa i wiecie, że każdy wyścig jest inny i nie istnieje złoty środek. Wszystko zależy od charakterystyki imprezy i trasy. Gdy start jest pod górę, nie ma wielkiej filozofii: dajemy się wyskakać innym i gdy czujemy, że towarzystwo jest delikatnie zagotowane, spuszczamy bombę, kilka zębów w dół i już nas nie ma w peletonie. Później zjazd na bandytę i w radiu wyścigu można usłyszeć swój numer startowy. Niecodziennie jednak jesteśmy w Alpach, czasami trzeba się trochę bardziej wysilić.
Przeanalizujmy trasę, gdzie są trudne momenty, gdzie grupa będzie już wystarczająco rozciągnięta, droga jest wąska – tak, żebyśmy szybko zniknęli z pola widzenia tym, którzy będą gonili. Odradzałbym szerokie drogi, zwłaszcza pod wiatr – wtedy każdy, kto jedzie na kole, czuje się wypoczęty, może z tyłu grupki próbować skasować nasz odjazd lub przeskoczyć do akcji. Jeśli macie dobre nogi, atakujcie, kiedy jest ciężko. Gdy nie czujecie się wyśmienicie, starajcie się podążać za innymi, którzy „mają diamenty w kieszeni”. Ustawcie się tuż na kole i pozwólcie innym skakać, najcięższa robota będzie wykonana, a wasze szanse wzrosną. Nie oddawajcie setek skoków – nie atakujcie bez przerwy, bo siła ataku szybko spadnie, a szanse na odjechanie będą coraz mniejsze. Starajcie się wyczuć moment, kiedy złapaliście już oddech, wtedy trzeba zrzucić kilka zębów w dół, złapać dolny chwyt i rozpędzić się. Atak nie powinien być taki, jakby meta miała być za kilkaset metrów, przecież przed wami jeszcze kilometry do przejechania. W pierwszym momencie nie oglądajcie się za siebie, 200-300 m powinno być konkretne, później możecie delikatnie skontrolować sytuację, zerknąć pod łokieć, czy jest ktoś na kole, ewentualnie ilu jest goniących, i już będziecie wiedzieli, czy akcja się udała. Dajcie zmianę, zobaczcie, czy inni też chcą pracować, jeśli cały peleton podąża za wami, zjedźcie na 10. pozycję, żeby odpocząć.
Zakładam, że powiodło się wam i znaleźliście się z przodu. Wielu z was na wyścigach amatorskich znajduje grupę, z którą spędzi większość dystansu, więc zasady jazdy są podobne. Każdy dyrektor sportowy powie wam to samo – oszczędzajcie siły. Im więcej roboty wykonacie wy, tym mniej inni, ale liczy się, kto będzie pierwszy na kresce. Oczywiście czasami trzeba przejąć inicjatywę, dać mocną zmianę, ale wszystko z wyczuciem. Liczy się znajomość organizmu i waszych możliwości Jeśli czujecie rezerwy, to można dyktować tempo, z drugiej strony szarpanie za wiele wam nie da. Możecie podciąć skrzydła słabszym, sprytni wykorzystają waszą siłę.
W zawodowym peletonie dochodzi jeszcze moc samego peletonu, czasami trzeba przechytrzyć ludzi, którzy gonią z tyłu. Jeśli my zwolnimy, zachowamy siły, oni także odpuszczą, bo zależy im na dogonieniu ucieczki na ostatnich kilometrach. Trzeba wtedy wyczuć moment, kiedy przyspieszyć, wiedzieć, ile zostało nam w baku, kto goni i czy są szanse, żeby przespał ważną chwilę. Minuta na 10 km to za mało… no, chyba że jest się Tonym Martinem.
Michał Gołaś – jeden z najlepszych pomocników, którego od lat w swoich szeregach zazdrośnie trzyma Team Ineos (wcześniej Team Sky). W 2012 roku zdobył tytuł Mistrza Polski w wyścigu ze startu wspólnego, odtąd jeździ z flagą Polski na rękawku. Rok wcześniej wygrał klasyfikację górską Tour de Pologne. Kiedy nie trenuje, nie ściga się, nie zajmuje w Toruniu swoim sklepem i serwisem rowerowym Gołaś Bikes lub nie bawi się ze swoimi dziećmi, zabawia się słowami i dla SZOSY w błyskotliwych felietonach z dużą dozą humoru opisuje kolarską zawodową rzeczywistość.
Tekst ukazał się w SZOSIE 4/2015, dostępnej także wersji CYFROWEJ