Niby to tylko koszulka, jedna z wielu w kolarskim peletonie, a jednak jej znaczenie oraz rola są wyjątkowe. Nie ma drugiego tak wymarzonego trykotu. Obiektu westchnień, którego zdobycie jest namacalnym dowodem, że spełniają się marzenia tych, którzy chcą się piąć po kolejnych szczeblach kolarskiego wtajemniczenia.
Pewnie większość z nas pamięta swoje pierwsze oglądane w telewizji szosowe mistrzostwa świata i moment wręczania medali. Oprócz złotego krążka zwycięzca otrzymuje też biały trykot z pięcioma kolorowymi pasami. Sąsiadujące z sobą pasy kolorystyką nawiązują do pięciu kół olimpijskich. Mamy więc zielony, żółty, czarny, niebieski oraz czerwony. Pięć kolorów jak pięć kontynentów. Pięć kontynentów jak cały świat. Tęcza nie zna granic.

Na początku ubiegłego wieku sam inicjator nowożytnych igrzysk olimpijskich Pierre de Coubertin wpadł na ten „tęczowy” pomysł. W drugiej połowie lat 20. Międzynarodowa Unia Kolarska zapożyczyła ideę francuskiego barona i zaczęła honorować kolarskich mistrzów świata właśnie białą koszulką z paskami. Kto ją zdobył, ten był kimś.
Na początku była szarfa
Światowy czempionat w Oslo w 1993 roku wygrał Lance Armstrong – dalej pamięcią nie sięgam. Tęczową koszulkę w deszczu wywalczył nikomu nieznany młody Amerykanin. Kilka lat później ten Teksańczyk miał przedefiniować kolarstwo, a następnie stać się bohaterem największej dopingowej zawieruchy w historii tego sportu. Lecz wówczas jeszcze nie wiedziałem, kogo i co widzę. Obserwowałem ściganie na rowerze tak różniącym się od mojego starego pelikana. I oglądałem trykot tak prosty w swoim designie, że w tej prostocie aż genialny. Kolarstwo bez niego chyba przestałoby być kolarstwem. Straciłoby swój sens i cel. A cel był zawsze jeden: być najlepszym. Przechytrzyć konkurencję, pokazać rywalom plecy, zdobyć wszystkie laury.
Światowy czempionat zadebiutował w 1921 roku, wtedy w Kopenhadze wyłoniono w sportowej rywalizacji (amatorskiego) mistrza globu. Został nim sąsiad zza miedzy, a właściwie zza morza – Szwed Gunnar Sköld. Jednak reprezentant chłodnej Skandynawii oprócz obligatoryjnych uścisków dłoni oficjeli z UCI, zamiast przyznawanej obecnie koszulki, dostał szarfę. Prawie sto lat temu nie było unifikacji, jeśli chodzi o kolarski ubiór. Zawodnicy startowali w tym, co udało im się zdobyć albo co wydziergała im mama. Dlatego też koncepcja wyróżniającej się koszulki nie była brana pod uwagę. W ogóle można było mówić o szczęściu, że tak szybko po I wojnie światowej udało się zorganizować imprezę międzynarodową będącą po dwóch wielkich tourach – Tour de France i Giro d’Italia – jak i niektórych jednodniowych klasykach wyznacznikiem kolarskiego potencjału i prestiżu.
Tęcza… biało-czerwona
Sześć lat później federacja, wraz z profesjonalizacją ścigania, podzieliła mistrzostwa świata na kategorie zawodowców oraz amatorów. Rozłam ten trwał do 1996 roku. Druga zaprezentowana wówczas nowość przetrwała do dziś. Ba, ma się znakomicie. Premierowymi posiadaczami tęczowej koszulki byli Włoch Alfredo Binda, który w 1927 roku na niemieckim Nürburgringu wygrał pierwsze ze swoich trzech w sumie mistrzostw, oraz – w wyścigu amatorów – Belg Jean Aerts, który sukces swój powtórzył już w obozie profi osiem lat później.
Również na historii polskiego kolarstwa tęcza pozytywnie odbiła swoje piętno. Gdy cały tzw. kapitalistyczny Zachód emocjonował się Merckxami, Gimondimi czy Maertensami, za żelazną kurtyną triumfy odnosili chłopcy ze stajni Henryka Łasaka. Do złota „dominatora” Ryszarda Szurkowskiego z Barcelony (1973) czy lucky punch Janusza Kowalskiego z Montrealu (1974) w latach pierestrojki doszły wiktorie Lecha Piaseckiego z Giavera del Montello (1985) oraz Joachima Halupczoka z Chambéry (1989). W tęczy było im do twarzy.
Podobnie zresztą jak Michałowi Kwiatkowskiemu (Ponferrada w 2014 roku) – na razie jedynemu polskiemu mistrzowi świata po transformacji w peletonie i połączeniu zawodowców z amatorami. „Kwiatek” do dzisiaj, jak każdy inny eksczempion, na rękawkach oraz kołnierzyku swojej drużynowej koszulki ma symbol w kolorach mistrzowskiej tęczy.
Klątwa?
W mistrzowskim trykocie „Flowerman” wygrał Amstel Gold Race i zajął drugie miejsce w Paryż-Nicea. O klątwie, która rzekomo spoczywa na koszuli, ciężko więc mówić. Ale przez wiele lat wydawało się, że coś jest na rzeczy. Jak przekleństwo właściwie działa? W największym skrócie: tęcza jest tak sporym balastem dla mistrza, że ten ma problemy z udźwignięciem spoczywającego na nim ciężaru w kolejnym sezonie, kiedy niczym latarnia w porcie lśni pośród plejady innych koszulek w peletonie. Oczy kibiców i komentatorów są zwrócone tylko na niego, każde potknięcie, każda przegrana jest traktowana negatywnie w myśl zasady: „i on chce być mistrzem?”.
Źródła klątwy tkwią w roku 1966 – Tom Simpson złamał nogę, wywalczona rok wcześniej w Hiszpanii tęcza powędrowała do szafy. Podczas Touru w 1967 roku Simpson przedawkował miks amfetaminy i alkoholu, przewrócił się u podnóża Mont Ventoux i już nie wstał. W 1971 roku Belg Jean-Pierre Monseré, biorąc udział w jednym z lokalnych wyścigów, zderzył się czołowo z samochodem, który wyjechał na źle zabezpieczoną trasę. Monseré, zaledwie 22-latek, zmarł. W 1976 roku jego syn wyruszył w tęczowej koszulce ojca na wyprawę rowerową z kolegami. I jego śmiertelnie potrąciło auto… Stephen Roche – zwycięzca Touru, Giro i MŚ w jednym sezonie – rok 1988 musiał spisać na straty przez kontuzję kolana, a jednorazowy wystrzał Rudy’ego Dhaenensa (w 1990 r. w Utsonomiya) zakończył się kłopotami z sercem i zawieszeniem kolarskich butów na kołku.
Takich pechowców można byłoby wymienić przynajmniej jeszcze kilku: Laurenta Brocharda (1997), uwikłanego w aferę Festiny, czy Igora Astarloę (2003), którego nazwisko przewijało się w skandalu Cofidis. Gorsze sezony po tęczowym łupie notowali też Philippe Gilbert (2012) czy Rui Costa (2013). Że klątwa to jedynie „pic na wodę fotomontaż” statystycznymi badaniami wykazali pewien szwajcarski naukowiec z Genewy, a na szosie m.in. Paolo Bettini oraz Peter Sagan. „Świerszcz” wygrywał światowe mistrzostwa dwa razy z rzędu, a „Hulk” ostatnio nawet trzy.
Kingsajz
Od 1994 roku odzież w tęczowe pasy produkuje znana firma Santini SMS. Lecz jest to koszulka jednokrotnego użytku, tylko na podium, bowiem kolarz-mistrz w sezonie oczywiście zakłada trykot partnera swojego zespołu. Z tego też powodu oprócz nazwy teamu na bluzie znajdziemy logo poszczególnych sponsorów. Dwa warunki muszą być jednak spełnione: biel i dobrze widoczna tęcza. Aż do kolejnych mistrzostw świata delikwent ma obowiązek pokazywania się w swojej dyscyplinie (wyścig ze startu wspólnego, jazda na czas) wyłącznie w niej. Ta sama reguła dotyczy torowców, przełajowców czy MTB-owców. Inaczej grozi kara do 5000 franków szwajcarskich. Kto by chciał zresztą sam siebie pozbawiać renomy kręcenia w tęczy? Nikt. Król jest tylko jeden. Przynajmniej przez rok.
Tekst: Wolfgang Brylla
Zdjęcia: Kristof Ramon
Tekst ukazał się w SZOSIE 5/2018 wciąż dostępnej w naszym Kiosku.