Z listą sukcesów, której pozazdrościć mógłby niejeden kolarz, Raymond Poulidor został zapamiętany jako ten „wiecznie drugi”, a historia jego kariery na stałe weszła do kolarskiej mitologii.
Jest lipcowe przedpołudnie, droga wiodąca na szczyt Puy de Dome nigdy nie gościła tylu widzów. Policyjni statystycy podadzą później, że na wijącej się niczym wstążka szosie zebrało się ponad pół miliona ludzi. Tłum musiał zmieścić się na 14 kilometrach wiodących na szczyt wygasłego wulkanu i zostawić jeszcze trochę miejsca pośrodku szosy dla motocykli, samochodów i wreszcie kolarzy.
Dwa tysiące lat wcześniej zromanizowani Galowie czcili na tym szczycie boga wojny Merkurego. W 1964 roku ich potomkowie zebrali się, by oddać cześć herosom zupełnie innych czasów. Do końca Tour de France zostały jeszcze tylko trzy etapy, a wspinaczka na szczyt wulkanu była ostatnią górską próbą. Magii żółtej koszulce dodawał jej aktualny właściciel, czterokrotny zwycięzca „Wielkiej Pętli” Jacques Anquetil. Po niemal trzech tygodniach ścigania jego przewaga nad drugim w klasyfikacji generalnej Raymondem Poulidorem była zaskakująco mała: 56 sekund. Anquetil, zmęczony wygranym wcześniej włoskim Giro, jechał już ostatkiem sił, a przed świetnie jeżdżącym w górach „Poupou” otwierała się niebywała szansa.
Dwójka francuskich kolarzy nie była zainteresowana nikim poza sobą. „Maitre Jacques” jechał przy ścianie, Poulidor przy krawędzi drogi. Żaden nie usiadł drugiemu na kole. Jechali tak ramię w ramię, błyskawicznie reagując na każde, nawet najmniejsze przyspieszenie rywala. To była walka na wyniszczenie, tak jakby Tour miał się skończyć w antycznej świątyni boga wojny. W szpalerze ekstatycznej publiczności dwaj herosi co chwila opierali się o siebie i śmiertelny rywal ratował drugiego przed kończącym marzenia upadkiem. Niedługo przed metą wydawało się, że Anquetil przegrał walkę z własnym ciałem i cierpieniem. Poulidor zaczął powoli, ale systematycznie zyskiwać przewagę. Na szczycie żaden nie pamiętał ostatnich kilku kilometrów, blady jak ściana lider wyścigu wydyszał tylko: „ile?”. „14 sekund” – brzmiała odpowiedź, o tyle wciąż prowadził w „Wielkiej Pętli”. Na zboczach wulkanu kibice byli świadkami narodzin nowej mitologii. Przekraczająca nie tylko bariery ludzkich możliwości, ale i percepcji walka dwóch przeciwieństw rozdarła Francję, jak niegdyś Fausto Coppi i Gino Bartali rozszarpali Włochy. W następną niedzielę Anquetil odrobił stracone sekundy podczas jazdy na czas, wygrywając Tour de France przed drugim Raymondem Poulidorem.
Zbiory są cięższe niż wyścigi
Raymond Poulidor przyszedł na świat niemal w samym sercu Francji 15 kwietnia 1936 roku. Jego rodzice byli skromnymi rolnikami w miejscowości Masbaraud-Merignat, w regionie Limousin. Rodzinne gospodarstwo było mikroskopijne, a ziemia ledwie nadawała się pod uprawę. Żeby jakoś związać koniec z końcem, rodzina najczęściej najmowała się do pracy na większych farmach. Młody Raymond nadal chciał się uczyć, gdy ciężka sytuacja rodziny wyrwała go z objęć systemu edukacji i rzuciła do pracy w upalnym słońcu w wieku zaledwie 14 lat. Spośród skąpej liczby rozrywek w małym miasteczku „Pouli” najbardziej lubił międzymiasteczkowe wyścigi kolarskie. Gdy poprosił ojca o kolarzówkę, Poulidor senior zareagował, jakby syn właśnie poprosił go o najnowszy model citroëna. Juniorowi nie pozostawało nic innego, jak ścigać się na ciężkiej i rozklekotanej „damce” swojej mamy. Lokalnych konkurentów szybko sprowadził na ziemię, wygrywając kolejne wyścigi. Nie uszło to uwadze właściciela lokalnego sklepu rowerowego, który obejmując obiecującego kolarza patronatem, sprezentował mu pierwszą kolarzówkę.
Z nowym rowerem Raymond odnosił sukcesy również w poważniejszych wyścigach, a pieniądze z wygranych zaczęły stanowić coraz większą część rodzinnego budżetu. Jednak po pełnych przeżyć wyścigach trzeba było wrócić do codziennych zajęć, a Poulidor nierzadko trenował na rowerze po 15 godzinach pracy w polu. Trudy łączenia pracy na roli z kolarskim rzemiosłem nie przeraziły go i nie powstrzymały od sukcesów na coraz wyższym poziomie. Zdarzyło mu się nawet pokazać plecy samemu Louisonowi Bobetowi. Dobrze zapowiadającą się karierę na chwilę przerwała obowiązkowa służba wojskowa. W czasie trwającej w Algierii wojny Poulidor zamienił rower na ciężarówkę, co szybko znalazło odzwierciedlenie w 12 dodatkowych kilogramach. Po zakończeniu służby wrócił do kolarstwa, pozbył się balastu i wygrał pierwszy wyścig, w którym wystartował. Nagroda za wygraną szybko mu uświadomiła, że żeby zarobić tyle pieniędzy na farmie, musiałby pracować przez sześć lat.
Poulidor nigdy nie wstydził się swojego rolniczego pochodzenia. Zamiast tego rozpalał w sercach Francuzów głęboko zakorzeniony mit wiejskiej Francji – złotej od zbóż, pachnącej świeżym pieczywem i pełnej ciężko, ale uczciwie pracujących ludzi. Po latach peleton nadal żartował, że za wygraną „Pouli” kupi sobie kolejną krowę.
Dobry, zły i prasa
Podczas lokalnego kryterium Peyrat-le-Château Poulidor kręcił tak dobrze, że nic nie mogło go zatrzymać. Nad Bernardem Gauthierem, który dopiero co wygrał morderczy Bordeaux-Paris, nadrobił cztery okrążenia. Doświadczony Gauthier dostrzegł w młodym kolarzu olbrzymi potencjał i opowiedział o nim szefowi drużyny Mercier, byłemu mistrzowi świata Antoninowi Magne’owi. Dyrektor zaproponował 25 tysięcy franków miesięcznie, Poulidor żądał 30 tysięcy – więcej niż zarabiały największe gwiazdy drużyny. Magne odmówił, ale po kilku dniach przemyśleń zmienił zdanie i zatrudnił Poulidora, który w czasie swojej długiej kariery lojalnie nigdy nie zmienił ekipy.
Już w drugim roku w zawodowym peletonie potwierdził, że warto było przystać na jego wysoki kontrakt. W 1961 roku po solowej akcji wygrał Mediolan-San Remo, zostawiając w tyle największych kolarzy tamtych czasów. Chwały temu zwycięstwu dodaje fakt, że sporą część wyścigu musiał gonić peleton po defekcie i do grupy dołączył tuż przed decydującą rozgrywką. Już rok później na trasie Tour de France spotkał się ze swoim nemesis: Jacques’em Anquetilem. Dzięki świetnej jeździe w górach swój debiutancki start w „Wielkiej Pętli” ukończył na najniższym stopniu podium, a prasa szybko dostrzegła potencjał, jaki tkwił w rywalizacji dwóch francuskich mistrzów. Poulidora i Anquetila dzieliło niemal wszystko. Mimo że było między nimi tylko dwa lata różnicy, to gdy Poulidor pierwszy raz w życiu jechał pociągiem, Anquetil był już w Helsinkach, z igrzysk olimpijskich wrócił z medalem, został zawodowcem i wygrał prestiżowy Grand Prix des Nations.
Anguetil był przystojnym blondynem z wydatnymi, acz eleganckimi kośćmi policzkowymi. Poulidor był na swój sposób przystojny, ale brakowało mu tego czarującego uroku, który skrada serce przy pierwszym spotkaniu. Gdy „Maître Jacques” był ostentacyjny we wszystkim, co robił, „Poupou” był bardziej wyważony i skryty. Anquetil słynął z chłodnej głowy i jeszcze chłodniejszej kalkulacji. Myślał i analizował jak komputer, jeśli w czasie swojej kariery wykonał niepotrzebne obroty korbami, to można je policzyć na palcach jednej ręki. Poulidor nie kalkulował, polegał na swojej niesamowitej sile i atakował, gdzie tylko mógł, nie zawsze dając świadectwo taktycznemu geniuszowi. Gdy Anquetil zawierzał swoim ponadludzkim zdolnościom samotnej walki z czasem, jego rywal preferował rywalizację ramię w ramię, najlepiej na drodze wiodącej pod górę.
Była jeszcze jedna, największa różnica: Jacques Anquetil był zwycięzcą, a do Raymonda Poulidora szybko przylgnął przydomek „wiecznie drugiego”. Wyższe klasy społeczeństwa identyfikowały się z Anquetilem i jego wywyższeniem elegancji i stylu na drodze ku sukcesom. Skromniejsi ludzie dostrzegali w Poulidorze lustrzane odbicie swojego losu, pełnego ciężkiej pracy, skromności, ale i bolesnych rozczarowań. Wchodząca w nową epokę Francja została podzielona na dwa obozy, a kreująca i podgrzewająca konflikt pomiędzy dwójką kolarzy prasa miała w tym swój spory udział. Do tego wszystkiego dochodziły nieskrywana pogarda, jaką media darzył Anquetil, a dziennikarze nie bez cienia szyderstwa ją odwzajemniali. Pod względem taktycznym i sportowym jego zwycięstwa były prawdziwymi arcydziełami, jednak w żaden sposób nie rozpalały wyobraźni tłumu. Nie dostarczał powodów do barwnych i poetyckich opisów swoich długich samotnych ucieczek, nie zostawał spektakularnie za peletonem i nie wracał, by odrobić straty i wygrać. Anquetil nigdy nie wybaczył prasie, że w poszukiwaniu taniej sensacji nie poświęciła wystarczająco dużo czasu jego sportowym osiągnięciom i taktycznemu geniuszowi, z jakim rozgrywał najcięższe wyścigi.
Poulidor natomiast nie dość, że dostarczał dziennikarzom i kibicom tego, czego żądali od kolarstwa, to jeszcze potrafił to wykorzystać. W 1967 roku Tour de France ponownie rozegrano z udziałem drużyn narodowych, a w zwiazku z absencją Anquetila Poulidor był niekwestionowanym liderem „Trójkolorowych” i głównym kandydatem do zwycięstwa w całym wyścigu. Do czasu. Na podjeździe pod Ballon d’Alsace dopadła go „bomba”, a wraz z poważnymi stratami prysły wszelkie nadzieje na zwycięstwo w Paryżu. Reprezentacja Francji miała jednak w czołówce młodego zawodnika – Rogera Pingeona i doświadczony Poulidor publicznie zaoferował swoje usługi jako domestique. Prasa popadła w ekstazę: „Poupou, nasz wielki Poupou, nasz własny Poupou, w służbie małego hydraulika z Bugey! Nic się nie liczy poza Pingeonem i jego Dobrym Samarytaninem, jego Świętym Bernardem!”. Pingeon wygrał cały wyścig, a Poulidor po raz kolejny podbił serca Francji. Tylko Anquetil nie mógł zrozumieć, w jaki sposób tak spektakularna porażka może być warta więcej niż jego zwycięstwa.
Kasa to mnie kręci
Zupełnie inaczej sympatie rozkładały się w peletonie. Chłodny Anquetil był przyjacielem niemal wszystkich zawodników. Zawsze gotowy do pracy i spłacający długi wdzięczności wobec tych, którzy mu pomogli. Dla Poulidora najważniejsze były pieniądze i powszechnie uznawany był za skąpca. „Poupou” potrafił bezczelnie wykorzystać każdą okazję, by skorzystać na pracy innych, nie dając nic w zamian. Niemniej w czasach, gdy podkupywanie kolarzy innych drużyn było popularnym procederem, mało kto słyszał, żeby Poulidor w ogóle pomyślał o takim sposobie rozgrywania wyścigów.
Po etapie na Puy de Dôme przyznał się, że pomimo nakazów dyrektora drużyny nigdy nie pojechał sprawdzić tego podjazdu. Powód był prozaiczny – w tym samym czasie rozgrywano dobrze płatne kryterium. Skutek był taki, że Poulidor walczył z Anquetilem i morderczą grawitacją na zbyt ciężkich przełożeniach. W czasie obozów treningowych, żeby zrekompensować sobie koszty hotelu, ogrywał swoich kolegów w karty. Podczas gdy wszyscy mieli go ciągle za rolnika, on z rozmysłem inwestował w nieruchomości, pomnażając swoje dochody. Dla kontrastu – to Anquetil otwarcie przyznał się w prasie, że jeździ tylko i wyłącznie dla pieniędzy i nie ruszyłby korbami, gdyby mu za to nie zapłacono. Wywołało to oczywiście wielkie oburzenie publiki.
Jednak największym grzechem Poulidora było ciągłe narzekanie w prasie, raz na warunki ścigania, innym razem na konkurentów. Peleton takich rzeczy nie wybaczał i Poulidor przekonał się o tym boleśnie, gdy na niemal wygranym wyścigu Paryż-Nicea w 1966 r. w czasie pościgu za Anquetilem na ostatnim etapie współpracy odmówił nie tylko cały peleton, ale i połowa jego własnej drużyny. Powtórkę zafundowano mu podczas Tour de France kilka miesięcy później, gdzie wykorzystujący swój autorytet i niechęć peletonu do rywala Anquetil „mianował” zwycięzcą Luciena Aimara, robiąc wszystko, by Poulidor nawet nie zbliżył się do żółtej koszulki. W trakcie wyścigu „Poupou” był jednym z pierwszych kolarzy, którzy poddali się testom antydopingowym – były one wówczas prawdziwą nowością w peletonie. Później podczas protestu zawodników, zamiast stanąć w pierwszych rzędach obok największych gwiazd peletonu, spacerował gdzieś z tyłu. Za takie złamanie omerty nie mogło być mowy o taryfie ulgowej. Aimar z pomocą Anquetila wygrał wyścig, a Poulidor skończył na trzecim miejscu.
Dziennikarze doskonale zdawali sobie sprawę, że opinia o Poulidorze wśród kibiców i kolarzy nie może się bardziej różnić. Mimo to nie mogli nic zrobić. Po pierwsze – była to kura znosząca złote jaja, a po drugie – na przedstawienie prawdy nie zgodziłby się żaden redaktor. Przekonali się o tym boleśnie dziennikarze „Le Parisien Libéré”, których tekst zwrócono z prośbą o napisanie go „w innym tonie”.
Oszukać los
Rzut oka na osiągnięcia Poulidora wystarczy, by odkryć, że pomimo wielu wielkich zwycięstw większość listy stanowią miejsca na podium lub blisko niego. „Wiecznie drugi” stał na podium Tour de France osiem razy, ale nawet na jeden dzień nie założył żółtej koszulki lidera. Poulidora prześladował niebywały pech. Gdy wydawało się, że zwycięstwo w wyścigu ma wręcz podane na tacy, było więcej niż pewne, że wydarzy się coś złego. Na podjazdach „odcinało mu prąd” albo zaplątywał się w dziwne kraksy, jak ta, która po zderzeniu z motocyklem wykluczyła go z Touru w 1968 r.
Najważniejsze jest jednak to, że po prostu brakowało mu instynktu zwycięzcy, tej pierwotnej żądzy triumfu, którą kolarze tacy jak Fausto Coppi, Anquetil czy Eddy Merckx używali jako swojego paliwa. Poulidor wydawał się jeździć z głową w chmurach, zadowolony z tego, co już osiągnął. Po latach sam przyznał, że nigdy nie obudził się z chęcią wygrania wyścigu. W porównaniu z Anquetilem brakowało mu też niezłomnego charakteru. Pięciokrotny zwycięzca Tour de France swoją przewagę nad „Poupou” w dużej mierze zawdzięczał temu, że był w stanie gładko rozegrać i wygrać wojnę psychologiczną.
Ze sceny zejść…
Kariera Poulidora trwała 17 lat. W tym czasie musiał zmierzyć się ze swoim arcykonkurentem Jacques’em Anquetilem. Pojedynek, który zaczął się na zboczach wygasłego wulkanu w Masywie Centralnym, przerodził się w jedną z największych legend, a zarazem oper mydlanych, jakie zna kolarstwo. Gdy w peletonie zabrakło Anquetila, Poulidor stał się swoim największym wrogiem, przegrywając wyścigi, które powinien wygrać. Miejsce „Maître Jacques” szybko zajęła inna legenda – Eddy Merckx, dla którego popularny Francuz był tylko jednym z wielu anonimowych konkurentów do pokonania. Poulidor stawiał zacięty opór, ale – jak wiemy – na Merckxa nie było mocnych. W 1976 roku, w swojej ostatniej z 14 edycji Tour de France, zajął trzecie miejsce. Miał wtedy 40 lat, a na pytanie o swoją kolarską długowieczność odpowiedział, że zawsze ścigał się z umiarem i nie jeździł ponad siły. Może gdyby wzniósł się ponad nawyki, które pozwalały na spokojne życie na wsi, nie kojarzyłby się z wiecznym przegranym.
Poulidor, co niespotykane w kolarstwie, zyskał nieśmiertelność dzięki swoim porażkom. Jego kariera – z nadziejami, ale i niezwyciężonym losem czekającym tuż za zakrętem – była wręcz alegorią ludzkiego życia. W mitologii bogowie byli daleko od zwykłych śmiertelników. Piękni i potężni, zaznawali przyjemności niedostępnych dla ludzi. To herosi, będący mieszanką boskości i ludzkiego losu, byli od zawsze ulubieńcami ludu.
Tekst: Jakub Zimoch
Zdjęcia: East News
PS Raymond Poulidor zmarł 13 listopada 2019 roku.
Tekst ukazał się w SZOSIE 4/2016.