Chcecie prawdziwego kolarstwa? Bez rozpisanych strategii, bez jazdy à la robot, bez sterowania z samochodu? Wyłączcie radia. Napięcie i dramaturgia, jakich dostarczył nam olimpijski wspólny w Rio de Janeiro, niech będzie najlepszym przykładem na to, że ściganie bez słuchawki w uchu jest piękne. A dla nas piękne podwójnie. Wiadomo, dwa słowa, jeden brąz: Rafał Majka.
Brazylia, upał, skwar. Z jednej strony cudowny stadion Niltona Santosa, z drugiej fawele. Z jednej strony Copacabana, z drugiej 1,5 mln ludzi żyjących w biedzie. Kraj kontrastów, kawy, samby, karnawału. W sobotę to my mieliśmy własny karnawał. Daleko od domu, ponad 10 tys. kilometrów, nasi czterej muszkieterzy: d’Artagnan – Majka, Atos – Michał Kwiatkowski, Portos – Maciej Bodnar oraz Aramis – Michał Gołaś dokonali rzeczy niebywałej. Doprowadzili krakusa z rozpadającego się Tinkoffu do olimpijskiego brązowego medalu na trasie, która przypominała mieszankę Ronde van Vlaanderen, Liège-Bastogne-Liège i Il Lombardia. Skala trudności: ba, najtrudniejszy górski etap Tour de France. Prawie 240 kilometrów i 4600 metrów przewyższeń. Podjazdy, na których można było zdobyć jedynie minimalną przewagę. Zjazdy, przede wszystkim ten ostatni na Vista Chinesa, na których nie można było odetchnąć, trzeba było zaryzykować, zacisnąć zęby i pokazać cohones. Oraz finałowe płaskie kilometry, ciągnące się w nieskończoność na plażę.
„Kwiatek” zrobił swoje, nawet z nawiązką. „Po co ten chłop w ogóle jedzie na IO? Przecież on jest bez formy” – fora kolarskie nie znały litości. Rzeczywiście, po zwycięstwie w E3 Harelbeke dyspozycja mistrza świata z Ponferrada pokazywała tendencję spadkową. Zawodnik teamu Sky bardziej kręcił siłą woli niż nogami, a tak na dłuższą metę się nie da. Brak nominacji na „Wielką Pętlę” na pewno atmosfery nie poprawił, podobnie jak przeciętny start w Tour de Pologne. Ale Kwiatkowski poleciał do Rio, miał być jednym z naszych dwóch liderów, dwóch opcji. Przed występem mówił, że jeśli trzeba będzie, to pomoże Majce, królowi gór „Grand Boucle”. Tak też uczynił. Zabrał się z ucieczką. Odjazd ten był ważny z dwóch powodów: 1) gonić musieli inni, a nie nasze pozostałe trio, 2) Kwiatkowski jechał bardzo mądrze. Jakby bez większego spinania się. Jechał, a jakby nie jechał, tylko pozwolił jechać reszcie. Dzięki temu, kiedy został wchłonięty, miał jeszcze na tyle sił, by popracować na Majkę. Zachowanie profesorskie, jak na mistrza globu przystało.
Rafa za to zachował się nie tylko profesorsko, ale wręcz genialnie. Gdy doszło do kolejnych akcji i przyspieszeń, Majka dokładnie wiedział, mimo piekielnego zmęczenia, na kogo musi uważać i kiedy trzeba reagować. Bez narwania, z zimną krwią. Jak „kiler”. Reakcja musiała nastąpić na moment akceleracji Nibalego i Henao, Majka więc pognał za nimi. Ale podobnie jak wcześniej Kwiatkowski, pędził mądrze. Ciągnął Włoch z Kolumbijczykiem, Majka z tyłu. Dzięki Bogu z tyłu, go gdyby nie ta pozycja prawdopodobnie i sam by leżał na decydującym zjeździe. Nibali złamał obojczyk, Henao miednicę. Wcześniej Porte doznał złamania kości barkowej, Thomas został przetransportowany do szpitala. Wiele niebezpieczeństw czyhało na kolarzy. Jedno z nich nazywało się „1,5 km”.
Majka cudem minął byłych towarzyszy i gnał do mety. Przewaga? 30 sekund, 20 sekund. Ciężko stwierdzić. Tak czy siak, i dużo to, i mało. Dużo, by się uratować, mało, by dostać zawału serca. Sąsiedzi w bloku z piętra wyżej krzyczeli na całe gardło „kuu…. jedziesz Majka!” W wiele innych domach było chyba tak samo. Majka jechał – po płaskim. Nie jego teren, żadnych zakrętów, które mogłyby go schować przed oczyma goniących i zdobyć w ten sposób małą psychologiczną przewagę. Ogląda się za siebie. Nikogo nie widać. Ogląda się drugi raz. „Kuu…. jedziesz Majka!” Z tyłu formułuje się pościg. Serio, jeden został? Gonimy, odskakują Greg van Avermaet, człowiek o czterech płucach, i Jakob Fuglsang. Świetny „klasykowiec” z depnięciem na kresce i dobry góral. W tandemie chcą schwytać wyśmienitego górala, jakim jest mistrz Polski ze Świdnicy. Zmieniając się w dwójkę łatwiej jechać, mają 15 sekund straty, dziesięć, cztery. Złapali Majkę, ten niczym przyspawany na kole Belga. Czy jeszcze coś z tego będzie? Nie będzie. Fugslang zerka na van Avermaeta, van Avermaeta za siebie na Majkę i wie, Polak wypadł z gry, nie da rady, jest wypruty z sił. Rusza, pewnie wygrywa. Fuglsang drugi, Majka trzeci.
„Zjazd był niebezpieczny, dlatego nie chciałem ryzykować. Jechałem asekuracyjnie. Jak widać opłacało się. Kiedy okazało się, że nasze grupka w samym finale nie jest zbyt liczna, zacząłem patrzeć, kto w ogóle ze mną jedzie. Końcówka wyszła mi perfekcyjnie. Wiedziałem, że stać mnie na ten medal, chociaż wcześniej swoje szanse oceniałem na pięć procent. Nie byłem dzisiaj najmocniejszym kolarzem, takie jest jednak kolarstwo”
powiedział szczęśliwy van Avermaet.
Pierwszy olimpijski medal dla biało-czerwonych w Rio w kieszeni, trzeci indywidualny we wspólnym w historii po Mieczysławie Nowickim w Montrealu i Czesławie Langu w Moskwie. Wtedy były brąz i srebro w wyścigu amatorów, teraz jest brąz w wyścigu zawodowców. Majka, you are the best. Kwiatkowski, you are the best. Bodnar, you are the best. Gołaś, you are the best.
„Ten medal jest dla żony Magdy, rodziny, dla kolegów z zespołu. Jechałem full gaz, jak zresztą zawsze. W końcówce zaczęły łapać mnie skurcze, byłem zmęczony. Nasza taktyka wypaliła. Michał jechał w ucieczce, potem zaczekał na mnie pomagając mi. Jestem szczęśliwy”
tłumaczył Majka.
Tylko brąz? Tylko, bo na 1,5 kilometra do celu było złoto. Bartek Huzarski celnie skomentował sytuację na swoim facebookowym profilu (kto ciekaw, niech luknie na filmik). Aż, bo o takim sukcesie cztery, osiem, dwanaście lat temu mogliśmy tylko i wyłącznie śnić. Rozwój, jaki dokonał się w przeciągu ostatnich lat w polskim kolarstwie jest kapitalny. Z narodu, który tak długo czekał na pierwsze zwycięstwo protourowe – wspomnijmy Sylwka Szmyda – staliśmy się kolarską nacją, z którą każdy musi się liczyć. Nasi rządzą. Obojętnie czy w klubie, zespole czy na imprezach z kadrą. Jesteśmy w tym miejscu, gdzie w latach PRL-u powinniśmy być, ale nie mogliśmy z racji ówczesnej konstelacji politycznej. Nie, nie jesteśmy potęgą, lecz jesteśmy w końcu nacją kolarską. Do Belgów, Holendrów, Włochów i Francuzów sporo nam jeszcze brakuje, bo potencjały inne, kapitał ludzki inny, finansowanie inne. Mimo tego jesteśmy w czubie. Brawo ty, brawo my, brawo Rafał.
Wolfgang Brylla
fot. Cycling Planet
fot. East News