Długi dystans, kolarski maraton, dzień na rowerze… dla każdego z nas te słowa oznaczają coś innego. Wytrenowany amator może spokojnie złamać barierę 200 km, zawodowiec – zapuścić się daleko od domu i złamać dystans Mediolan-San Remo, a niektórym z nas „stówka” może zająć cały dzień. Każdy ma inny cel i tempo, ale założenie jest jedno – spędzić dzień na rowerze
Tekst: Michał Gołaś
Ilustracja: Jaga Słowińska
Przyznam szczerze, że praca i codzienne treningi zabiły we mnie przyjemność z takich wypadów, bo zawsze jest tempo i założone zadania do wykonania. Mimo wszystko potrafię sobie wyobrazić dzień, kiedy nikt nie będzie mi płacił za jazdę na rowerze, i wtedy ucieczka na drugą część kraju lub Europy, wiążąca się z przekraczaniem własnych limitów, będzie wspaniałą sprawą.
Długi dystans wymaga przygotowania: fizycznego, sprzętowego i logistycznego. Oczywiście możecie ruszyć w nieznane, bez celu, ale wasz maraton skończy się w następnej wiosce, bo naciągniecie mięsień, złapiecie gumę lub zerwiecie łańcuch. Po kolei więc, czego potrzebujemy, aby złamać swoje kilometrowe bariery?
Roweru, co najmniej sprawnego. Hamulce, linki, wyregulowane przerzutki i dobre ogumienie. Nie przewidzimy złapania gumy, ale powinniśmy mieć ze sobą dwie dętki, pompkę i porządny scyzoryk z imbusami i wyciskaczem do łańcucha. To czasami uratuje nam tyłek, bo w niedzielę zakłady wulkanizacyjne oraz usługi kowalskie są nieczynne.
Podczas niestabilnej pogody warto napakować w kieszenie lub sakwy kilka warstw odzieży na wypadek zmiany pogody. Ruszając z rana, będziemy potrzebowali większości ubrań na sobie, ale w południe nie powinniśmy się przegrzewać, więc warto je spakować i niech czekają na rozwój sytuacji. Minimum to dobra deszczówka, która uratuje nam skórę, i spodenki, które uratują tyłek.
Paliwo. Bez tego nie pojedziemy. Proponowałbym już dzień wcześniej zrobić tzw. carbo loading, czyli porządne odżywienie mięśni. Konkretne zapasy glikogenu dadzą nam niezły start i rezerwy na popołudniowe godziny. Z rana konkretne śniadanie, ale nie przesadzajmy, bo trzeba wstać od stołu i ruszyć, a z pełnym żołądkiem nie jest to łatwe. Po pierwszych 30 minutach możemy zacząć jeść na rowerze – nie zapominajmy o tym, bo właśnie odcięcie prądu jest najgorszą rzeczą, jaka może nas w tym dniu spotkać. Nigdzie nam się nie spieszy, więc piekarnia, bar lub zwykły spożywczak są jak najbardziej wskazane, podstawa to czuć się komfortowo. Nie zapominajcie o nawodnieniu – dobry izotonik pozwoli dojechać dalej niż woda. Unikajcie kawy, przynajmniej do połowy dystansu, kofeina uratuje was po południu.
My, zawodowcy, duże ilości węglowodanów zaczynamy pobierać już dwa dni przed startem w klasyku. Pasta, ryż, kuskus, wszystko, co da mięśniom energię. Pamiętam swoje pierwsze Mediolan-San Remo i ten wielki tort na deser po kolacji. Wszyscy straszyli, że przede mną najdłuższy dystans w życiu, a ja czułem go następnego dnia przed Cipressą.
Ostatecznie to nie same kilometry stanowią o ilości spalonych kalorii, a tempo, w jakim je pokonujemy, tak więc „Flandria” bije na głowę „Primaverę” przez intensywność i stres związany z tym wyścigiem. Radziłbym nie przesadzać z prędkością, jedźmy w swojej strefie komfortu.
Wyznaczmy sobie cel, jakieś miasto, porządną pętlę, która pozwoli nacieszyć się widokami, maksymalnie odseparuje nas od samochodów i niebezpieczeństwa. Im dalej od domu, tym lepiej. Nienawidzę kręcić się wokół własnego podwórka, bo zwiększa to pokusę skrócenia treningu. Zerknijcie na mapę, użyjcie programu do planowania tras i wrzućcie plik GPS. Trzeba mieć jakiś plan. Ale nie bójcie się go zmienić.
Zastanawiam się nad moim najdłuższym dniem w siodełku. Przejechałem kilka Giro d’Italia w erze Zomegnana, więc przyznam, że mam na koncie kilka dobrych dystansów we Włoszech. Co więcej, kolarskie maratony były dzień po dniu, całe weekendy z dystansami powyżej 200 km się zdarzały. W Dolomitach, po przejechaniu kilkunastu etapów! Numer jeden, niekwestionowany do dzisiaj, to 15. etap z Conegliano na szczyt Gardecci. Wszystko inne przy tym wymięka, po drodze kilka podjazdów pierwszej kategorii, z Giau i Marmoladą na czele. Ponad osiem godzin wyścigu, a bardziej walki o życie, bo większość z nas nie myślała o wygraniu, tylko o przetrwaniu. Widziałem tam wiele: kolarzy zamarzających na zjazdach, trzymających się za klamki, zatrzymujących się kilometr przed metą, żeby zjeść karkówkę z grilla od kibiców. Na koniec, po 230 km, czekał nas zjazd na rowerach i płaskie 10 km do autokarów. Epicki dzień, który z nowoczesnym kolarstwem nie miał nic wspólnego. Co roku zdarzają się konkretne etapy, ciężkie dni, ale sądzę, że do końca kariery będzie mi ciężko przebić ten wyczyn.
Nie będę was dłużej straszył, w końcu wy robicie to dla przyjemności. Nikt nie wyznacza wam limitów czasowych, nie musicie trzymać koła Contadorowi. W ostateczności zawsze można zadzwonić do żony lub męża i prosić o zorganizowanie akcji ratunkowej. Wiosna w pełni, ruszajcie w świat, przygoda przed wami.
Michał Gołaś – jeden z najlepszych pomocników, którego od lat w swoich szeregach zazdrośnie trzyma Team Ineos (wcześniej Team Sky). W 2012 roku zdobył tytuł Mistrza Polski w wyścigu ze startu wspólnego, odtąd jeździ z flagą Polski na rękawku. Rok wcześniej wygrał klasyfikację górską Tour de Pologne. Kiedy nie trenuje, nie ściga się, nie zajmuje w Toruniu swoim sklepem i serwisem rowerowym Gołaś Bikes lub nie bawi się ze swoimi dziećmi, zabawia się słowami i dla SZOSY w błyskotliwych felietonach z dużą dozą humoru opisuje kolarską zawodową rzeczywistość.
Tekst ukazał się w SZOSIE 3/2016, dostępnej także wersji CYFROWEJ