Piekielna legenda

© kramon

Miejscowi księża już od tygodni próbowali zniechęcić z ambony wiernych do nowego wyścigu, jaki miał się odbyć na północy Francji. Niedziela Wielkanocna to przecież dzień święty, którego nie można było sprofanować jakąś dziwną kolarską imprezą. Jednak Théodore Vienne oraz Maurice Perez postawili na swoim i ostatecznie przekonali zwierzchników Kościoła. Tak się narodziła legenda Paryż-Roubaix.

Tekst: Wolfgang Brylla
Zdjęcia: Leon van Leeuwen, Kristof Ramon

Idea w umysłach Vienne i Pereza zakiełkowała we wczesnych latach 90. XIX wieku. Ojcowie „Piekła Północy” najpierw zbudowali dla swoich współobywateli otwarty tor kolarski, by zapewnić im swoistą odskocznię od trudów dnia codziennego. Znakomita większość mieszkańców pracowała na francusko-belgijskim pograniczu w kopalniach węgla, reszta zatrudniona była w przemyśle tekstylnym. Niełatwy kawałek chleba. Vienne i Perez poprzez welodrom mieli nadzieję wypromować region Roubaix i zwrócić uwagę na potrzeby lokalnej ludności. Kiedy wybetonowano tor, inicjatorzy projektu uczynili następny krok. 

W centralno-południowej części Francji od 1891 roku rozgrywano Bordeaux-Paryż. Wyścig długi i nudny. A gdyby tak zamiast 600 km zaproponować kolarzom znacznie krótszą trasę, na której miesiąc przed mogliby solidnie potrenować i zdobyć potrzebne szlify? Ze swoim pomysłem duet Vienne-Perez zwrócił się do redakcji magazynu Le Vélo, jej specjalny wysłannik Victor Breyer przemierzył na rowerze drogę od Amiens i był w szoku. W telegramie do Paryża napisał, że planowany wyścig jest „diabelski”, odradzał jego organizację. Powód? Oczywiście morderczy, wyczerpujący, przechodzący ludzkie pojęcie bruk. 

Uwaga na krowy!

„Czarna ziemia” – tak nazywano teren wokół Roubaix. Wyasfaltowane szlaki były rzadkością, przeważał piach, szuter i kostka. Po wybrukowanych drogach transportowano wagonikami węgiel, pod ciężarem załadunku kocie łby w miarę upływu czasu odkształcały się coraz bardziej. Górnikom i mieszkańcom ten fakt w niczym nie przeszkadzał. Ale czy cykliści dadzą sobie radę ze zdradziecką nawierzchnią? 10 kwietnia 1896 roku na linii startowej we francuskiej stolicy stanął około 50-osobowy peleton. Strzał nastąpił o godz. 5:20, do boju ruszyli prawdziwi bohaterowie pionierskich czasów kolarstwa szosowego: Maurice Garin, Gaston Rivierre, Henri Desgrange, Charles Meyer, Arthur Linton oraz Josef Fischer.

Między Lintonem i Fischerem rozegrała się walka o zwycięstwo. Najpierw Linton został zatrzymany przez psa, który wbiegł na trasę, Fischer więc, nie bacząc na to, co się dzieje z tyłu, zdecydował się na szarżę. Nie powstrzymały go nawet ataki ze strony… koni i krów. Zwierzęta wkroczyły na jezdnię tuż przed kręcącym Fischerem, ten jednak zdołał minąć przeszkody i tak został pierwszym, historycznym triumfatorem jednodniówki, która zyskała sobie miano „królowej klasyków”. Stał się też jedynym Niemcem na najwyższym stopniu podium Paryż-Roubaix, chociaż reprezentował barwy istniejącego jeszcze wówczas Cesarstwa Niemieckiego. W nagrodę zgarnął tysiąc franków, równowartość siedmiokrotnej górniczej pensji. 

Rosnąca popularność

Do 1909 roku zawodnicy, którzy przystąpili do zabójczej batalii po pavés, mogli zdać się na pomoc tzw. pacerów bądź schrittmacherów. Na odcinku od startu do Beauvais, jadąc motocyklem lub samochodem, nadawali oni tempo grupie zasadniczej. Goniąc za motorem, Louis Trousselier w 1905 roku ustanowił rekord wyścigu, mieszcząc się w siedmiu godzinach i trzydziestu minutach. Następnie zniesiono obowiązek jazdy za pacerami, w 1923 roku zrezygnowano również z wielkanocnej niedzieli jako stałego terminu. 

© kramon

„Pâques” (Wielkanoc) cieszyła się coraz większą popularnością mimo wielu sceptycznych głosów, które krytykowały przebieg trasy. Kto chciał przesądzić na swoją korzyść Paryż-Roubaix, ten musiał być zawodnikiem nie tylko niesamowicie mocnym fizycznie, ale przede wszystkim, zwłaszcza po 1918 roku, mocnym psychicznie. Z wymagającą trasą można się było jakoś uporać, z widokiem masowych cmentarzy – znacznie trudniej… 

„To nie wyścig, to pielgrzymka”

Podczas I Wojny Światowej Roubaix znalazło się niedaleko dramatów, jakie miały miejsce na flandryjskim froncie. Nieopodal ostrzeliwały się wzajemnie armie niemieckie i alianckie. Trwało to miesiącami, ginęły tysiące ludzi, a artyleria zamieniła uroczy pejzaż w gehennę, w pozbawione życia ruiny. Właśnie w takich warunkach przyszło kolarzom przystąpić do pierwszej powojennej odsłony jednodniówki. 

Jadąc po zdewastowanych trasach, wzdłuż nekropolii poległych rekrutów nie myślano o sporcie, lecz o mękach ostatnich lat. Henri Pélissier, który jako pierwszy zameldował się na mecie, niemalże ze łzami w oczach powiedział: – To nie jest wyścig, to pielgrzymka. Istne piekło na ziemi! 

Pélissier na przebrnięcie zgliszczy potrzebował ponad 12 godzin. Najdłużej spośród wszystkich dotychczasowych zwycięzców Paryż-Roubaix. 

Reforma Stablińskiego

Piekło rozpoczęło się na dobre pod koniec lat 60. Działania wojenne z lat 1939-45 nie polepszyły jakości kostki, wiele gmin postanowiło jej nie reperować, tylko zalać asfaltem. Zamiast 50-kilometrowego odcinka po bruku w 1965 roku, kiedy zwyciężył „Rik” Van Looy, Paryż-Roubaix był już tylko wyścigiem z kilkoma wybrukowanymi fragmentami (łącznie 22 km). Istniała obawa, że klasyk popadnie w znacznie większe tarapaty, że odwrócą się od niego sponsorzy. 

© kramon

Wtedy Jean Stablinski (wywiad z jego synem, Jacquesem Stablinskim, przeczytasz w wiosennym wydaniu SZOSY – przyp. red.) zasugerował, by do programu włączyć pasaż w miejscu o wówczas nikomu nic niemówiącej nazwie – Lasek Arenberg. Francuski kolarz polskiego pochodzenia znakomicie go znał, ponieważ pracował w kopalni mieszczącej się pod lasem. Dzięki Arenbergowi „Piekło” stało się jeszcze bardziej piekielne. – W Arenbergu nie wygrasz wyścigu, ale tam dochodzi do ostatecznej selekcji – tłumaczył Stablinski. Wiedział, co mówi. Nie sposób policzyć, ilu zawodników złamało sobie w tym prawie trzykilometrowym sektorze obojczyki, ilu musiało zapomnieć o końcowej wygranej. Lasek Arenberg budził lęk. Lęk i uwielbienie. Theo de Roo, eks zawodowiec oraz menadżer Rabobanku, oznajmił kiedyś: – Paryż-Roubaix jest jedną wielką kupą gówna. Kręcisz w szlamie od nóg po głowę. Jedziesz w błocie i nie masz czasu, by załatwić potrzebę. To kupa gówna. To najcudowniejszy wyścig na świecie.

Oprócz Arenbergu kolarze największy szacunek mają jeszcze wobec Carrefour de l’Arbre oraz Mons-en-Pévèle. 

Zdobyć swoją kostkę

O kocich łbach napisano już sporo, każdy fan kolarstwa słyszał o mitycznych odcinkach, na których kariery jednych się zaczynały, a innych kończyły. Do 1968 roku za najtrudniejsze partie uznawano Doullens, Arras oraz Carvin. Żadna z sekcji sprzed rewolucji Stablinskiego, nie zachowała się do dzisiaj.

„Nowy” Paryż-Roubaix składa się z reguły z 27 odcinków pavés. W 1996 roku wybrukowano ostatnią strefę tuż przed bramą na welodrom. Jej patronem został Charles Crupelandt – jedyny kolarz z Roubaix, który triumfował w „Niedzieli w Piekle” i to dwukrotnie (1912 i 1914). Między standardowe kostki wmurowano również kostki imienne z wybitymi nazwiskami wszystkich zdobywców monumentu. Swój kawałek bruku mają m.in. Fausto Coppi, Rik Van Steenbergen, Eddy Merckx, Francesco Moser czy Bernard Hinault, który całym sercem nienawidził „Roubaix”.

Najwięcej sukcesów na swoim koncie ma dwójka Belgów: Roger De Vlaeminck oraz Tom Boonen. Obaj czterokrotnie pokazywali plecy rywalom. Belgowie w ogóle mogą się poszczycić największą liczbą zwycięstw: aż 57. 

Kilka liczb

Jeśli już jesteśmy przy liczbach i statystykach. W momencie uroczystej dekoracji w 1993 roku Gilbert Duclos-Lassalle był najstarszym zawodnikiem, jakiemu udało się „ujarzmić” kocie łby. Był to jego piętnasty start w Roubaix, za każdym razem dojeżdżał do kreski. Więcej razy od niego, bo szesnaście, ta sztuka powiodła się Raymondowi Impanisowi (1947-1963) oraz Servaisowi Knavenowi (1995-2010). 

– Jeśli chcesz wygrać „Roubaix”, musisz się najpierw nauczyć w nim przegrywać. Przez lata musisz poznawać wszystkie tajemnice wyścigu, każdą kostkę, musisz się przestać bać. Wtedy zaczynasz wierzyć, że możesz wygrać ten wyścig – argumentował nieżyjący już selekcjoner reprezentacji Włoch Franco Ballerini. 

Najlepszą średnią może się pochwalić Peter Post. Licznik Holendra w 1964 roku na 265-kilometrowej trasie wykazał 45,129 km/h. W 2013 roku do tego rezultatu zbliżył się Fabian Cancellara (44,190 km/h). O centymetr sprinterski finał na torze wygrał w 1990 roku Eddy Planckaert przed Stevem Bauerem. Dwadzieścia lat wcześniej Merckx na De Vlaemincka musiał czekać ponad pięć minut, co do dzisiaj jest największą różnicą czasową między pierwszym a drugim kolarzem. Natomiast w 1988 roku po laury pognał Dirk Demol… po 222-kilometrowej ucieczce! 

O torbach, policjantach i pociągach

Z Demolem, jak i z całym „Roubaix”, łączy się kilka anegdot. Nikt nie wierzył w Belga oraz Szwajcara Thomasa Wegmullera, którzy samotnie pędzili w czołówce. Wszyscy byli święcie przekonani, że grupa dogoni śmiałków 10 kilometrów przed metą. Kiedy jednak tandem zawitał do Roubaix, było pewne, że nikt ich już nie złapie. Wtedy w tylne koło Wegmullera zaplątała się plastykowa torba. Mechanik z samochodu technicznego szybko rozwiązał problem, lecz przerzutka się zablokowała. Szwajcar nie zmienił roweru, bo chciał utrzymać szanse w starciu z Demolem, chociaż równały się one zeru. 

Do innego interesującego incydentu doszło w 1934 roku. Policjanci źle pokierowali prowadzącego Olimpio Bizzi. Włoch wrócił z objazdu na właściwą trasę i nadal prowadził. Lecz 17 km przed metą „łupnia” dostało jego tylne koło. Bizzi pedałował jednak dalej, aż w końcu został wchłonięty dwa kilometry przed upragnionym finałem. 

A w 1983 roku Hiszpan Pello Ruiz Cabestany na kilometrowym brukowym, mokrym odcinku leżał… sześć razy. – Roubaix to cyrk. Rozumiem, że widzom się on podoba, ale ja nie chcę być clownem – podsumował Chris Boardman. Clownem poczuł się w 2006 roku Peter Van Petegem, który wraz z Leifem Hoste i Vladimirem Gusevem został zdyskwalifikowany, bo nie zatrzymał się przed domykającym się szlabanem kolejowym. – W Belgii zatrzymaliby ten pociąg – mówił wkurzony Van Petegem. 

Kochamy ten bruk

Paryż-Roubaix, jaki znamy, jest tworem Amaury Sport Organisation (ASO), które wykupiło prawa do wyścigu i niemało na nim zarabia. Gdyby jednak nie grono przyjaciół klasyku, te dochody byłyby o wiele mniejsze. W 1983 roku powstało stowarzyszenie Les Amis de Paris-Roubaix. Co roku rzesze sympatyków wyruszają na trasę z łopatami i kilofami, by pielęgnować ukochane pavé. Na ten cel wydają od 10 do 15 tys. euro.

Bo bruk to narodowe dobro Roubaix, to miłość, to symbol całej prowincji. Każdy zwycięzca na pamiątkę otrzymuje swój kamienny sześcian, w 2002 roku z okazji setnej edycji „Piekła” postawiono wielki pomnik, oczywiście w postaci kostki brukowej. – Paryż-Roubaix to ostatnie szaleństwo kolarstwa – stwierdził niegdyś wieloletni szef Tour de France Jacques Goddet. Bez tego szaleństwa nie wyobrażamy sobie kolarstwa. 

escortcity.ch
Written By
More from Redakcja

Rafał Majka

Zawodowy kolarz grupy Tinkoff, trzeci kolarz zeszłorocznej Vuelta a España, trzykrotny triumfator...
Czytaj więcej