Zakładam, że niewielu z was mieszka z dala od miasta i może sobie pozwolić na beztroskie przejażdżki, zapominając o światłach i samochodach. Każdego dnia zmagamy się z kierowcami, ryzykujemy zdrowie, żeby zaznać przyjemności na dwóch kółkach. Nie możemy przecież wynieść się na puste drogi południowej Afryki, a jeździć trzeba
Tekst: Michał Gołaś
Zdjęcie: Russ Ellis / Team Sky
Pierwszego szoku komunikacyjnego doznałem, gdy wywieziono mnie kilkanaście lat temu do Włoch. O wiele więcej samochodów, zasady ruchu drogowego tylko na papierze i włoska fantazja za kółkiem – wyszedłem z tego bez szwanku. Jeździło się bez kasku (!!!), nieśmiało przemykało przez czerwone światła na lungomare (wł.: nadmorska promenada, ulica nad brzegiem morza – przyp. red.) i tęskniło za ciągnikami z sianem. Niby kilkadziesiąt tysięcy kilometrów na siodełku od tego czasu upłynęło, ale wciąż wybierając się w okolice Nicei, zastanawiam się, jak można w takiej dżungli nie kląć na ścisk i wieczne przeciskanie się na lusterka, bo w Polsce generalnie jest prosto i szeroko. Dlatego przydaje się kilka zasad, gdy wbijamy się na dwóch kołach na ulice większej aglomeracji.
Oczywiście w takim przypadku wybieramy ścieżki, ale jak wiecie – jedna drugiej nierówna. Dobrze oznakowane, nie przecinające wyjazdów z posesji są jak najbardziej bezpieczną opcją, choć i w Toruniu są takie czarne punkty na mapie, gdzie aż się prosi, żeby skasować naszą karbonową ramę i niektóre kości. Dajmy naszym kierowcom kilka dobrych lat, żeby nauczyli się nas widzieć, a na razie – ręce na klamkach i pełne skupienie. Zasada ograniczonego zaufania pozwoli nam zaoszczędzić na bandażach.
Na odcinkach, gdzie zmagamy się z dziewczynami na rolkach, matkami z wózkami i dzieciakami na rowerkach biegowych, lepiej wskoczyć na szosę. Przynajmniej jeśli wasz wytrenowany organizm potrafi rozbujać się do czterdziestu na godzinę i utrzymać przelotową przez więcej niż odległość od świateł do świateł. Mamy pewność, że lecimy sobie na tej samej fali, co kierowcy – nikomu nie podnosi się ciśnienie. Stojące na światłach auta omijam tylko z lewej strony, tak żeby nikt nie zaparkował ze mną na posesji, bo akurat przypomniało mu się, że po prawej jest piekarnia, gdzie mają ciepłe bułeczki. Oczywiście, wtedy nie pozostaje nic innego, jak zatrzymać się przy prawej krawędzi na czerwonym, nerwowo oczekiwać na żółte, a później start spod taśmy jak u Zmarzlika, szybkie wpięcie bloku jak u Sagana i równie szybka „zdrowaśka” we własnej intencji – żeby kierowcy nie chcieli nas ukarać prawym lusterkiem przeciągniętym po naszym boku. Co za napięcie! A akurat musimy się przebijać przez całą Warszawę, co 500 metrów taki interwał, aż w końcu wymiękamy – stajemy za ostatnim autobusem MZK, ogrzewamy się spalinami z rury i zastanawiamy się, ile świateł dzieli nas od rogatek. Tu pozostawiam wam wybór, oczywiście zależy od dnia. Ale jeśli szef w pracy powiedział, że premii nie będzie, to trzeba przecież odreagować, choćby w walce na światłach.
Wiadomo, że największa przyjemność z jazdy jest wtedy, gdy mamy wokół przyjaciół. Lecimy sobie w parze, pokazujemy zdjęcia z telefonów, opowiadamy historię wczorajszego wieczoru, a sznurek aut za nami rośnie z minuty na minutę. Odpuśćcie czasami, dajcie się wyprzedzić i oszczędźcie sobie stresu, nie po to wsiadacie na rower. Przełączcie na tryb ekonomiczny, siądźcie od czasu do czasu na koło – uczcie innych kultury i pobożnie liczcie na to, że kiedyś to do was wróci. Za miastem jest wiele tras, gdzie można nacieszyć się jazdą. W miastach lepiej nie będzie, musimy czekać na czasy, kiedy będzie równouprawnienie i ludzie zrozumieją, że rower to przyszłość.
Michał Gołaś – jeden z najlepszych pomocników, którego od lat w swoich szeregach zazdrośnie trzyma Team Ineos (wcześniej Team Sky). W 2012 roku zdobył tytuł Mistrza Polski w wyścigu ze startu wspólnego, odtąd jeździ z flagą Polski na rękawku. Rok wcześniej wygrał klasyfikację górską Tour de Pologne. Kiedy nie trenuje, nie ściga się, nie zajmuje w Toruniu swoim sklepem i serwisem rowerowym Gołaś Bikes lub nie bawi się ze swoimi dziećmi, zabawia się słowami i dla SZOSY w błyskotliwych felietonach z dużą dozą humoru opisuje kolarską zawodową rzeczywistość.
Artykuł ukazał się w SZOSIE 2-2016 KLASYKI, dostępnej także wersji CYFROWEJ