Marzy o pobiciu rekordu liczby dni przejechanych w zielonej koszulce na wielkim tourze. Żartowniś z nieprzeciętnym poczuciem humoru, z dystansem do siebie i swojej pracy – choć ściga się przecież całkiem na serio. Przez większość sezonu 2015 na mecie był wściekły, bo „Drugi” – z takim właśnie przezwiskiem, nadanym mu przez kilku komentatorów, ostatecznie uciera im nosa, zdobywając tęczową koszulkę. Nasz „Pecio”. Czy można się tak zwracać do mistrza świata?
Tekst: Arkadiusz Wojtas
Zdjęcie: Kristof Ramon
Trzymają się go niewybredne żarty, a media aż huczą od „niestosownych” zachowań zwariowanego Słowaka. Świętym oburzeniem grzmi śmiertelnie poważny peleton z dostojnym „Spartakusem” na czele, który nie chce przekraczać linii mety, gdy tuż przed nim zwycięzca pajacuje, wykonując bliżej nieokreślone gesty. Wszystko, czego się dotknie, przemienia w złoto. Kocha go kamera, kochają go kibice, a specjaliści od marketingu zastanawiają się, kto miał pomysł na tego chłopaka i kto mu reżyseruje te wszystkie gagi.
Odpowiedź jest prosta. Nikt. „Pecio” taki właśnie jest. Skupiony na wygraniu każdego wyścigu, z roku na rok rozwijający się fizycznie i mentalnie, całkiem niezły strateg, każde zwycięstwo celebruje w sposób autentyczny i wynikający z potrzeby chwili. Nie tłumi radości, nie zachowuje rozpierającej go dumy tylko dla siebie i cichutko w środku, ale tuż za kreską eksploduje naturalną radością i dzieli się nią z kibicami.
Lubiany i ceniony przez kolegów z teamu, uchodzi za towarzyskiego i bardzo rodzinnego faceta. W każdej sytuacji może liczyć na pomoc swojego starszego brata Juraja, przyszywanego brata Michala Kolara oraz Maćka Bodnara, z którym Peter przyjaźni się jeszcze od czasów wspólnej jazdy w Liquigasie. Dzielą więc chłopaki razem pokój na wszystkich wyścigach, mają podobny gust muzyczny i obydwaj lubią długo pospać. Znają się jak łyse konie, dlatego tylko Maciek podczas wyścigu ze startu wspólnego na mistrzostwach świata nie dał się nabrać spływającemu pod brukowaną góreczkę Saganowi, słusznie przypuszczając, że jest to jedynie sprytna taktyka, mająca za zadanie uśpić czujność konkurencji. Mimo że obrana strategia świetnie się sprawdziła, to od Maćka wiem, że nawet ów rewelacyjny atak na tęczową koszulkę na 3 kilometry przed metą nie był dla Petera tak stresujący, jak zaśpiewanie trzech piosenek dla Katariny na ich zjawiskowym ślubie.
Zapytany o nowego mistrza świata, mam – z pewnością gorszące wielu – skojarzenie z Piotrkiem z osiedlowego warzywniaka, u którego kupuję niespiesznie włoszczyznę, wymieniając się uwagami na temat sportu, życia i polityki. Który wie, jak na imię ma moja żona i córka. U którego bez obaw mogę zostawić klucze do domu i paczkę od kuriera. Tak różny od pełnego powagi, dystansu i wyliczonego co do setnej sekundy czasu, jaki poświęci mi Albert – pracownik korporacji, wiecznie skryty za ciemnymi okularami. Mimo niejasnych obaw, spowodowanych raczej rewelacjami dochodzącymi na temat Sagana z mediów, pod koniec 2014 roku cieszyłem się na wieść, że wraz z „Bodim” zasili słowiańską część naszej drużyny. Cieszyłem się też na linii mety w Richmond, choć nie wygrał żaden Polak.
Stanowisko reprezentacji Polski na mistrzostwach świata sąsiadowało za linią mety bezpośrednio z boksem reprezentacji Słowacji. Śledząc na monitorach kolejne rundy, mieliśmy więc czas, by z masażystą Petera powspominać nasze pierwsze spotkanie. Słowak Marosh Hlad to nie tylko osobisty opiekun „Pecia”, ale wierny druh, który za swoim kompanem pójdzie nawet na koniec świata. To właśnie w drodze na koniec świata – dosłownie i w przenośni – miałem okazję poznać słowackiego kolarza i już wtedy wiedziałem, że mam do czynienia z mistrzem.
Mam wrażenie, że wyprawa na Kilimandżaro, o której mowa, a o której wielokrotnie już wspominałem, naznaczyła wiele naszych późniejszych porażek i wielkich zwycięstw. W cieniu tej góry cierpiał na początku sezonu Rafał, tłumaczący, że oprócz przetrenowania we znaki dała mu się zaplanowana przez Riisa wyprawa, ale na najwyższym szczycie Afryki objawił się również wielki charakter Petera.
Mało kto wie, że prócz przeżywania tak zwanego team spirit na wysokości prawie 6 tysięcy metrów nad poziomem morza praktycznie otarliśmy się o śmierć jednego z członków naszej drużyny. To właśnie Mirosh Hlad, nowy członek obsługi, dopiero co „zakupiony” przez Olega wraz z Peterem, Jurajem i „Bodim”, w dniu zdobycia przez nas upragnionego szczytu wylądował w afrykańskim szpitalu na intensywnej terapii. Jeszcze o północy, podczas odprawy przed zdobyciem szczytu, na który wspinaliśmy się z obozu położonego na wysokości 4500 metrów, Hlad stwierdził, że nie czuje się na siłach i rezygnuje z oglądania wschodu słońca na czubku feralnej dla niego góry. Po powrocie do obozowiska wszczęto alarm. Z powodu drastycznie niskiej zawartości tlenu we krwi słowackiego masażysty straciliśmy z Maroshem kontakt. Przerażeni tragarze w ekspresowym tempie znieśli naszego nowego kolegę do szpitala u podnóża Kilimandżaro. Peter szalał z troski o swojego wiernego kompana i pokonywał trasę w dół wściekłymi skokami, chcąc jak najszybciej znaleźć się przy Maroshu. Przyglądałem się wtedy, jak w jednym momencie z roześmianego chłopaka, który robił nam podczas wyprawy drobne żarty, Peter przeobraża się w szczerze zatroskanego przyjaciela, wydzwaniającego do szpitala raz po raz, kiedy tylko udało mu się złapać zasięg, i organizującego dla żony Hlada transport do Afryki, by mogła w tych ostatnich – jak wówczas nas informowano – chwilach być przy swoim mężu…
Być może stwierdzicie, że w takiej sytuacji każdy by się tak zachował. Moje obserwacje przez lata obecności w peletonie, jak i zwykła życiowa refleksja każą mi jednak patrzeć na Petera Sagana z najwyższym szacunkiem. I choć zasłużona tęcza na koszulce „Pecia” mienić się będzie do końca jego kariery, to mistrzostwo świata w byciu dobrym człowiekiem i oddanym przyjacielem będzie z nim przez całe jego życie.
Tekst ukazał się w SZOSIE 1/2016, dostępnej także wersji CYFROWEJ