Na tę rozmowę czekałem długo. Choć bardzo jej wyczekiwałem, byłem cierpliwy, bo spotkanie z Ryszardem Szurkowskim to jak dotknięcie absolutu, jeśli chodzi o polskie kolarstwo. Pierwszy amatorski zwycięzca mistrzostw świata w kolarstwie szosowym (Barcelona, 1973), dominator Wyścigu Pokoju w latach 1970, 1971, 1973 i 1975 czy dwukrotny wicemistrz olimpijski, ale przede wszystkim człowiek z niesamowitą biografią. Kiedyś w jednym z wywiadów powiedział, że kolarstwo dało mu właściwie wszystko, ale i wszystko mu odebrało. Wystarczyła chwila, by wypadek na amatorskim wyścigu w Kolonii dwa lata temu pozbawił go pełnej sprawności. Niemniej jego historia i pasja są wciąż żywe, bo przecież to wszystko, co wspaniałe, co uczyniło z niego Mistrza i co na zawsze zapisało jego nazwisko na kartach światowej historii, zdarzyło się jedynie chwilę temu…
Rozmawiał: Dominik Rukat
Chciałbym z panem porozmawiać przekrojowo, zaczynając od samych początków, od tego, skąd się wzięło kolarstwo w pana życiu? Jak się ten rower w nim pojawił? Pamięta pan ten pierwszy?
Nietrudno zapamiętać rower, który był pierwszy. Może kolejne nie, ale ten pierwszy to się pamięta. Bo później było ich sporo – dwa albo trzy rowery w roku.
A ten pierwszy skąd się wziął? Tata go przyprowadził do domu?
Nie, nie. To było składanie pieniędzy i czekanie, aż się pojawi w sklepie. Wtedy, żeby móc kupić rower, trzeba było albo mieć na niego przydział – nie mówię o wyścigowym, ale o takim zwykłym – albo po prostu trzeba było czekać, aż przyjdą gdzieś do sklepu w gminie czy w powiecie, i wtedy kupić. Ja czekałem, aż przyszły… Zebrałem pieniądze, cena – 2260 złotych.
To pan nawet dokładnie pamięta cenę!
No tak, bo to była wtedy duża kwota! Bardzo wysoka cena, szczególnie dla kogoś, kto miał wówczas 17 lat, naprawdę ogromny pieniądz. I oczywiście wybrałem rower pierwszy z brzegu. A były dwa, oba w jednakowym kolorze, natomiast rozmiaru nie pamiętam. Ten, na który się zdecydowałem, to był rower na człowieka o wzroście metr dziewięćdziesiąt parę! Ja o tym nie wiedziałem, po prostu kupiłem rower…
Żona Ryszarda Szurkowskiego dyskretnie pyta, której kawy się napiję. – Tę poproszę – odpowiadam. – Ja też bym się kawki napił! Do pączków kawkę – mówi pan Ryszard. Nasz Mistrz powoli się rozkręca.
No i na dwa rowery jechałem do domu! Wyścigowy w ręce, prowadzony obok, sam zaś jechałem na tym zwykłym. Po drodze chciałem zobaczyć, jak się na tym wyścigowym jeździ, bo nie miałem wcześniej okazji. Oczywiście siodełko było za wysoko, a nie miałem z sobą klucza… Ale jakoś sobie poradziłem. Nie potrafiłem przerzucać, mimo że tam były tylko cztery tryby i dwie tarcze z przodu. Ta przerzutka z przodu to taka na wajchę. Z tyłu łańcuch nie był ustawiony prosto na przerzutce, więc co nacisnę na pedały, to przeskakuje! Wtedy przyszła konsternacja – kupiłem zepsuty rower! Ale dosyć szybko udało mi się to skorygować. Jako tako ustawiłem też później tę pozycję, żeby móc siedzieć i jeździć. Ale nie wiedziałem, że szytki na obręczach trzeba przyklejać i po prostu jeździłem na nieprzyklejonych. To były czechosłowackie Barumy, wysokie, a takie wysokie szytki się przekręcały. Jak się przekręcały, to z tej taśmy zsuwały się na bok i po kilkuset kilometrach przecięło się w nich płótno z boku, więc wystrzeliły.
Na tym się skończyły moje pierwsze jazdy, bo wtedy taka szytka, czy też oponodętka kosztowała 130 złotych. Polska – 110 złotych, ale nasze były bardzo słabe. No to znowu składanie pieniędzy, żeby kupić nowe. Dowiedziałem się jednak, że w sąsiedniej miejscowości mieszka kolarz, który wtedy już jeździł w klubie w Rawiczu, bo rzecz się dzieje na Dolnym Śląsku. Pojechałem do niego, żeby mi powiedział, jak te gumy się przykleja. Oczywiście poinstruował mnie, sprzedał mi nawet klej, wziął za niego 25 złotych. Po jakimś czasie przykleiłem szytki sam, ale tego kleju użyłem zbyt dużo i później przy letniej temperaturze się roztapiał i wychodził bokami. Obsmarował mi dętki, hamulce niesamowicie! Po jakimś czasie, gdy byłem w rodzinnym Miliczu, stanąłem przed sklepem chemicznym i patrzę – identyczny klej na wystawie. Kosztuje 2 złote i 25 groszy! No i od tego czasu już wiedziałem, że ten klej jest do kupienia nie za 25 złotych, tylko za dwa i trochę… (śmiech). Szycie dętek, podkładanie, bo przecież ciągle się przebijały. Drogi nie takie jak teraz, bo w każdej wsi albo bruk, albo kostka brukowa, a wszystkie boczne drogi to tłuczeń. Ciągle coś się działo! A ten rower to był niebieski Favorit, czechosłowacki. Przełożenie 52×48 z przodu i 14×20 z tyłu. Koła montowane na motylki, nie na zaciski, a przerzutka przednia, jak wspomniałem, na wajchę.
To prawda, że przy sprincie można było nawet kolanem zrzucić bieg?
A to już potem.
Jak przyszło doświadczenie w ściganiu, to i takie triki przyszły?
Niski chwyt, czyli ten dolny w kierownicy, i przerzutki miały stałą wysokość. No i kolanem można było wprawdzie, ale nie na dół, lecz jedynie do góry. Jak manetka była ustawiona tak, że można było kolanem dosięgnąć, to bywało, że ten manewr się udawał. Ale to tylko wtedy, gdy ten finisz był taki bardzo niespodziewany. Na prawdziwy finisz już wcześniej trzeba było sobie przełożenie ustawić.
Później przychodzi klub sportowy Dolmel we Wrocławiu. Ja mam taki pański portret wykonany przez Krystynę Bugielską, proszę spojrzeć.
A to jest Wyścig Pokoju!
No więc zanim Dolmel, to były inne kluby. Mój pierwszy klub to LZS Milicz. Ale tam się nic nie działo. Dostaliśmy tylko jedne spodenki i jedną koszulkę. Pamiętam, jak będąc w LZS, pojechaliśmy na wyścig do Strzelina. Oparliśmy z kolegą rowery o samochód, którym przyjechaliśmy. To była jakaś ciężarówka typu Lublin. Przyszedł organizator wyścigu i mówi kierowcy, że tu nie wolno stać. No to kierowca odpalił, wycofał i… przejechał po naszych rowerach. U mnie po przednim kole, widelcu i kierownicy, u kolegi po tylnym kole i przerzutce. Okazało się, że nie mamy na czym jechać. Namówiliśmy więc innego kolegę, żeby nie startował, bo był słabszy od nas, i kupiliśmy od niego Huragana za jakieś tam marne grosze. Wzięliśmy z tego roweru potrzebne nam części, a chłopak się przez nas przestał ścigać.
Natomiast… Pączusia? No tak, to jest czas na pączusia! W Warszawie jest pewna cukiernia, do której ustawiają się wielometrowe kolejki na długo przed otwarciem. To do niej sam marszałek Piłsudski wysyłał podobno swojego adiutanta po pączki. Teraz raczymy się nimi i my.
Jeśli chodzi o moje pierwsze wyścigi, to zwykle byłem trzeci. A w ogóle na tym pierwszym byłem piąty. Zawiózł mnie na niego mój ojciec motocyklem, rower na ramieniu, 50 kilometrów jazdy. Dojechaliśmy do Trzebnicy i z powrotem. Wystartowałem jako niestowarzyszony. Nie wiedziałem, o co chodzi, więc po prostu jechałem! Najpierw odjechałem w Trzebnicy na górkach, a potem jakby poczekałem na nich. Pięciu mnie dogoniło i jak dojechaliśmy do finiszowej kreski we Wrocławiu, to po prostu jechałem na zmianie, oni mnie wyprzedzili, a to już była meta (głośny śmiech). Bo to nie było tak, jak teraz, wiesz – banery, płoty – tylko stał człowiek i łapał.
Po tym z kumplem doszliśmy do wniosku, że są nie tylko LZS-y. Chciałem iść do Oleśnicy, tam jak na te czasy funkcjonował najmocniejszy klub na Dolnym Śląsku, ale na spotkaniu trener mi powiedział: „To w marcu przyjedź, może będziemy mieli jakiś rower”. A to był październik. Pomyślałem sobie: „Dziękuję bardzo, koniec ścigania!”. Pamiętam, że będąc w akademiku u mojego brata Czesława, znalazłem książkę telefoniczną i wertując kolejne stronice, znalazłem zakładkę „Kluby sportowe”. I lecieliśmy: A, B, C, D… Dolmel! Zadzwoniliśmy do kierownika, umówiliśmy się na spotkanie, na którym był trener. To był początek listopada. Trener powiedział: „Będę w Bydgoszczy, to przywiozę rower”. Odebrał go Czesław z późniejszym i aktualnym kolegą z Dolmelu, Kaziem Polańczykiem. Rower wisiał w akademiku, a ja miałem przyjechać na początku stycznia. Zatem 5 stycznia spakowałem manatki, pojechałem, i tak się znalazłem w Dolmelu.
I tak zaczęła się ta wielka przygoda z kolarstwem?
Tak, tam się już wszystko zaczęło naprawdę. Najpierw była praca na trzy zmiany, ale krótko, bo w styczniu wygrałem dwa wyścigi przełajowe, w lutym mistrzostwa okręgu, a w marcu mistrzostwa Polski. Wtedy dyrektor zakładu, widząc moje kolejne zwycięstwa, stwierdził, że nie mogę pracować na trzy zmiany. Powiedział, że trzeba mi „załatwić etat”, a „Ryszard niech w pełni zajmuje się kolarstwem”.
Minął może rok czy dwa i śmiało mogę powiedzieć, że powstała niezwykle silna grupa kolarzy – w 1973 roku w tym jednym klubie był mistrz świata na jeden kilometr Janusz Kierzkowski, wicemistrz świata juniorów Witold Mokiejewski, no i ja, mistrz świata indywidualny i drużynowy. Ponadto w tym klubie znalazł się Jan Brzeźny, Jan Faltyn, Henryk Charucki, Ireneusz Walczak i wielu innych. Nadeszły kolejne sukcesy w Wyścigu Pokoju i wyścigach zagranicznych, rozgrywanych głównie we Francji.
W jakim rodzaju wyścigów czuł się pan najlepiej? W wyścigach klasycznych?
Właściwie to w każdym. Wtedy nie można było być kolarzem tego typu, jak teraz, że np. jest się „robotnikiem”, czyli że pracuje się podczas wyścigu na kogoś innego, tym samym powściągając swoje wyścigowe ambicje. Nikt nie znał kogoś takiego jak „robotnik”. Można było komuś pomagać, ale o swoje trzeba było walczyć. Dajmy na to, że ktoś komuś pomagał, ale nie zrobiłby swojego wyniku, no to po kilku takich razach wyleciałby z kadry! Bo nie robi wyniku. A że miał pomagać, to pomagał, bo tak trzeba było.
Czyli wynik był dla was wtedy tym nadrzędnym celem?
Absolutnie wynik! I nikt nie patrzył na nic innego. Nikt nie patrzył na to, że ten kolarz będzie przez sto kilometrów pracował na drugiego. Po prostu wybierało się tych, którzy mieli najlepsze wyniki i byli przed danym wyścigiem w najwyższej formie.
Przyznam, że mnie osobiście zafascynował pana związek z Wyścigiem Pokoju. Jest rok 1969, pana pierwszy „Course de la Paix”, i od razu drugie miejsce! Pamięta pan ten wyścig?
Po 1968 roku i po moich wynikach prasa pisała, że powinienem jechać na igrzyska do Meksyku, bo wygrywałem z wszystkimi najlepszymi. Zostałem powołany na badania wydolnościowe do Warszawy, a po nich do szerokiego składu na Wyścig Pokoju. Było to czternastu najlepszych kolarzy w Polsce. Ostatecznie znalazłem się w finalnej szóstce zawodników i to była sensacja! Wtedy najlepsze nazwiska to Jan Magiera, Bławdzin, Czechowski, Kegel, Hanusik. Bardzo mocne nazwiska, a wśród nich raptem znalazł się człowiek jeszcze w zeszłym roku nieznany.
Zgrupowanie mieliśmy tuż przed Wyścigiem Pokoju nad Zegrzem, obok Warszawy. Pamiętam, że przyjechała do nas telewizja i nagrała ze mną, debiutantem, rozmowę. Uznano mnie za jeszcze „niekolarza”, a tu już za chwilę Wyścig Pokoju! Pytali mnie, czy nie za ciężko?
A jak pan zapamiętał to pierwsze zwycięstwo na Wyścigu Pokoju? Łatwo przyszło?
No, łatwo i trudno. Pamiętam, jaki mieliśmy wtedy sprzęt – szytki Alessandro, którym daleko było do najlepszych wtedy Pirelli. Jechaliśmy i ciągle pach! Pach! Poszła kolejna szytka, trzeba było wymieniać koło i gonić peleton. Gdzieś w okolicach skrzyżowania z Rawą Mazowiecką znalazłem się w ucieczce. W odjazd poszło kilkunastu kolarzy. Zaatakowałem na brukowym odcinku i odjechałem. Niestety, przed samym stadionem złapałem gumę. I już nie zmieniałem koła, ostatnie dwa kilometry pokonałem niemalże bez powietrza, bo miałem dość dużą przewagę nad peletonem, około minuty. Wjechałem na stadion, ale ci, którzy jechali za mną, mieli do mnie ze dwadzieścia metrów. Tak że było to łatwe, ale zarazem i trudne zwycięstwo, bo 200, 300 metrów dalej to już bym na pewno nie wygrał tego etapu.
Naszą rozmowę na chwilę przerywa telefon do Mistrza. W tle rozbrzmiewa sygnał zapowiadający radiowe transmisje z Wyścigu Pokoju, które niegdyś przy odbiornikach gromadziły prawdziwe tłumy fanów kolarstwa, oczekujących na kolejny meldunek z trasy. To tylko dzwonek telefonu, ale ja mam wrażenie, że przenoszę się na chwilę w czasie i słyszę wszystko z pierwszej ręki, z wnętrza peletonu… Ciepły, niemalże radiowy głos pana Ryszarda prowadzi nas przez kolejne zakręty, podjazdy i samotne finisze na drogach nie tylko Polski, ale i Europy.
Chciałbym zapytać pana o wyjątkowy dzień w historii naszego polskiego kolarstwa. Barcelona, rok 1973. W ręku trzymam właśnie oficjalny program wyścigu, który zawiera również poglądową mapę, na której wyrysowano odręcznie kolejne zakręty wokół góry Montjuïc, jak i profil trasy. Do pokonania mieliście 160,6 km. Dowiedziałem się, że był pan świetnym strategiem, a tu jak nigdzie indziej dokładnie rozrysowano trasę wyścigu. Jak pan pamięta tę rundę, po której się ścigaliście w Barcelonie?
Pamiętam ją bardzo dobrze! Zaraz po mecie jechaliśmy w prawo – pierwszy taki ostry podjazd, potem gdzieś kręciliśmy i parę kilometrów dalej był drugi ostry podjazd. Tu, w tym miejscu była ta góra. Tam było bardzo stromo w pewnym momencie.
Czy wcześniej robiliście jakiś rekonesans trasy? Analizowaliście te wszystkie zakręty?
Myślę, że przejechaliśmy ją jakieś dwa razy przed dniem wyścigu.
Jak ten dzień samego wyścigu o mistrzostwo świata wyglądał? Wstaliście rano i ostrzyliście sobie zęby na to zwycięstwo? Czy to była trochę niespodzianka?
Nie, to nie była niespodzianka! Wcześniej jechaliśmy wyścig dookoła Toledo w Hiszpanii, w którym uczestniczyli wszyscy zwodnicy startujący później w mistrzostwach świata. I już wtedy byliśmy supermocni, bo Stanisław Szozda wygrał ten wyścig. Bawiliśmy się wówczas tym ściganiem. Robiliśmy nawet pewnego rodzaju sprawdziany. Kiedy zaatakowali Holendrzy, to ich nie goniliśmy, tylko tak jak teraz zawodowcy – zjechaliśmy na drugą stronę szosy, i jak oni uciekali, to my jechaliśmy jeszcze szybciej. Wiedzieliśmy zatem, że już w samej Barcelonie musi być wynik! Właściwie w tamtym roku rządziliśmy we wszystkich europejskich wyścigach. Tam nie było mowy, żeby coś przegrać ze słabości. Wygraliśmy ten wyścig na własne życzenie.
Czy to mistrzostwo świata to miał być rodzaj prezentu dla waszego trenera Henryka Łasaka? Ten legendarny kolarski trener, owiany współcześnie prawdziwym nimbem chwały, tamtego roku, w styczniu, zginął w wypadku samochodowym w drodze na zgrupowanie w Zakopanem.
Tak sobie w istocie powiedzieliśmy. Wiedzieliśmy jednak, że jesteśmy tak przygotowani, tak silni, że właściwie byliśmy wtedy skazani na zwycięstwo.
Jakie to było uczucie założyć wtedy tę tęczową koszulkę po raz pierwszy?
Ja długo chodziłem blisko niej. Już w 1969 roku w Brnie w Czechosłowacji byliśmy w trójkę w ucieczce – Czechowski, Kegel i ja. Niestety, ta ucieczka została doścignięta tuż przed metą. W 1970 roku na mistrzostwach świata w Leicester jechałem w ucieczce, która dojechała do mety w sześcioosobowym składzie, tylko że ja złapałem gumę, bo na ostatnich kilometrach była kraksa. Sam w porę wyhamowałem, nie leżałem, ale założyłem bardzo lekkie gumy, takie jak do jazdy na czas, i przetarłem bieżnik aż do płótna. Nie wiedziałem o tym, ale jedną rundę na tym płótnie przejechałem, a na dwa okrążenia do końca – pach! Strzał. Ucieczka miała już około minuty – jechaliśmy w pięciu i nie było jeszcze samochodu technicznego. Przejechała grupa, wreszcie dostałem koło. To koło oczywiście nie pasowało. Zacząłem gonić grupę, łańcuch spadł mi między ramę a tryb, musiałem stanąć, wyciągać łańcuch. To już wiedziałem, że nawet tej grupy nie dogonię. Wycofałem się z tego wyścigu. Wtedy byłem jednak już blisko. Z pewnością z moim finiszem byłbym w trójce zawodników na podium! Potem w Mendrisio w dziesięciu jedziemy na metę, byłem po kraksie, w której ucierpiało moje kolano, więc finiszować mogłem jedynie na siedząco. Jak tylko wstałem, to rozwalało mi kolano. Doszło do finiszu, pierwszy był Freddy Maertens, ja byłbym trzeci, gdyby nie Hiszpan, który wystawił mi koło. Byłem ostatecznie czwarty, czyli znowu blisko! Można zatem powiedzieć, że przy tym medalu cały czas się kręciłem.
W 1973 roku mieliście piękną pogodę, nad Barceloną zachodziło powoli słońce. Szerokie ulice zalewała złota poświata, która zdawała się – niczym światło na gigantycznej teatralnej scenie – rozświetlać wyłaniające się zza horyzontu zarysy sylwetek kolarzy, walczących do ostatniej sekundy, do ostatniego metra…
Było nawet pod słońce! W ucieczce było nas czterech: Stanisław Szozda, Duńczyk Verner Blaudzun i Francuz Bernard Bourreau. Mieliśmy oczywiście opracowaną uprzednio strategię, czyli szarpanie, ataki na początku wyścigu i potem poprawka. Wydawało się, że jechaliśmy nieco za szybko. Staszek Szozda tam nieco szalał i mówi mi w pewnym momencie: „Ja uciekam, jak będziesz chciał, to doskoczysz!”. Odskoczył na tym długim podjeździe, zabrał się z nim Francuz. Przed szczytem pomyślałem sobie: „Nie ma co!”. Odskoczyłem, dojechałem do Szozdy. Na zjazdach dogonił nas Duńczyk i pięć okrążeń, czyli około 80 kilometrów, jechaliśmy w czwórkę. Duńczyk nie pracował, Francuz trochę. Oczywiście cała Francja przyjechała za tym Bourreau. Słyszeliśmy zewsząd dobiegające okrzyki: „Bourreau champion! Bourreau champion!”. Ustaliliśmy, że będziemy atakować, jak nas dogonią – ja pierwszy, Szozda drugi – aż ich umęczymy. Mój atak był mocny na tyle, że nie potrzeba było kontry. Szozda dojechał sobie z nimi do mety. Pewnie na finiszu i tak byśmy obydwaj ich ograli. Duńczyk nie był za szybki, Francuz nie był wolny, ale jak Szozda go ograł spokojnie, to znaczy, że przeze mnie był również do ogrania, bo byłem szybszy trochę od Staszka. Zwłaszcza na długim, ciężkim finiszu. A tam tak właśnie było. Uciekłem na około cztery kilometry do mety!
Gdzie tu jest meta?
Pyta Mistrz, wskazując na leżącą przed nami trasę wyścigu.
Uciekłem mniej więcej w miejscu, gdzie znajduje się stadion Estadi Serrahima. Jakiś czas po wyścigu przychodzi do mnie Eddy Merckx i pyta: „Jak jechać? Jakie górki? Jakie przełożenia?”. My ścigaliśmy się w sobotę, oni w niedzielę.
Pamięta pan, kto wtedy wygrał wśród zawodowców?
Oczywiście! Wygrał wtedy nie kto inny jak Felice Gimondi!
To działo się w Hiszpanii, a również w Hiszpanii, w Ponferradzie, w 2014 roku po tytuł mistrza świata wśród zawodowców sięgnął pierwszy Polak, Michał Kwiatkowski. Dostrzega pan jakieś podobieństwo, jeśli chodzi o strategię w tych dwóch wyścigach?
Nie, teraz wyścigi są inne. Wtedy zawodnik, który chciał wygrać, musiał sobie zapracować na to zwycięstwo – być w ucieczce, dawać zmiany, nie dać się dogonić. Potem jeszcze dojechać do mety albo uciec. Albo zafiniszować. A teraz przywożą kolarza w takim bezpiecznym „futerale”. Zgoda, tak się teraz jeździ i nie mam nic do tego. On do tego momentu swojego ataku został niejako „przywieziony” i później musiał to wykończyć. Tylko dziwię się przeciwnikom takiego kolarza z innych drużyn narodowych, że oni nie wykorzystają dostatecznie tego rozprowadzenia, tej pogoni. Nie przeszkodzą mu w tym dowiezieniu, pozwalają, by był szybszy i wygrał.
Kolarstwo to również osobowości. Często w walce na trasie ścierają się też charaktery. Jak to było z panem i Staszkiem Szozdą? Ówczesne gazety wiele miejsca poświęcały temu rzekomemu konfliktowi między wami.
Właśnie rzekomemu, bardzo dobrze ujęte! Kiedy byłem trenerem, zrozumiałem, o co chodziło w tym niby konflikcie. Chodziło o to, że co roku trenerzy i dział szkoleniowy związku jeździli na sprawozdanie do ministerstwa sportu. I zdaję sobie sprawę, że tak: 1969 – Szurkowski, 1970 – Szurkowski, 1971 – Szurkowski. No to wtedy tenże szkoleniowiec w ministerstwie zadaje pytanie: „Panie trenerze, co będzie, jak już nie będzie Szurkowskiego?”. W tym czasie na zapleczu byli już Stanisław Szozda, Tadeusz Mytnik, Jan Brzeźny, Zygmunt Hanusik.
Mocne chłopaki, prawda?
Mocne jak cholera! No, ale jest Szurkowski. No to co będzie, jak już i tamtych nie będzie? No to trzeba było spowodować, że jak ten konflikt z grupy kogoś wyeliminuje, to gdy już się pójdzie do władz na jesieni, to się powie: „Szozda, Mytnik, Hanusik”. Ale już nie Szurkowski! I to był pewnie powód, że dziennikarze, jak to mają w zwyczaju, zaczęli szukać tej rzekomej sensacji. Jeden z nich napisał pierwszy artykuł o konflikcie, którego nigdy nie było. Później jechaliśmy mistrzostwo świata w drużynie w tym samym składzie, więc jak moglibyśmy się kłócić i współpracować jednocześnie? To byłoby po prostu niemożliwe.
À propos młodości i kolarstwa – co by pan powiedział tym młodym ludziom, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z kolarstwem? Jaką dałby pan im radę?
Kiedy patrzę na to współczesne kolarstwo, to nie umiem nikomu nic doradzić. Miałem kiedyś rozmowę z pewnym młodym, obiecującym polskim kolarzem. Zapytałem go: „W kwietniu jesteś przygotowany?”. Pamiętajmy, że był to dobry, polski kolarz. On odpowiada: „No jestem przygotowany!”. Zapytałem go więc, ile wyścigów planuje wygrać w tym roku? „Ile się da”. „A ile się da?”. „No, nie wiem”. „A w zeszłym roku ile wygrałeś?”. Odpowiada: „Nie wiem…”. „A ile wygraliście wyścigów jako grupa kolarska?”. „Nie wiem. Sześć czy osiem…”. Ja mu odpowiadam: „Słuchaj, osiem wygranych wyścigów to ja już miałem w maju. Na końcu roku, w najlepszym sezonie, miałem ich na koncie trzydzieści dwa! A mniej więcej rokrocznie wygrywałem ich około dwudziestu. I miałem to zaplanowane – gdzie będę walczył, a gdzie nie. Raz nie miałem walczyć, ale wygrałem. Innym razem planowałem zwycięstwo, ale przegrałem. Wiedziałem jednak, że to jest plan, który mam wykonać”. Ten młody człowiek odpowiada: „Panie trenerze, co to było wtedy za kolarstwo?”. Ja mówię: „No, masz rację! Tylko wygraj coś, wtedy będziesz mógł powiedzieć, że jesteś kolarzem”. Innemu młodemu człowiekowi powiedziałem, że w sporcie czas upływa niezwykle szybko. Jeśli nie zacznie wygrywać już, właściwie od zaraz, to jutro, czyli za rok, będzie za późno, bo dorosną młodzi. I dlatego też nie doradzę nikomu, bo dziś trening jest zupełnie inny, inne jest ściganie. Używa się coraz powszechniej w treningu mierników mocy. Zapewne jest to dobre, ale nie wykorzystuje się w pełni możliwości organizmu. Wydaje się, że ktoś dzięki temu pomiarowi mocy utrzyma się w peletonie, ale tylko do momentu, gdy wszyscy jadą równo. A potem, kiedy idzie wyścig, to już go nie ma. Dlatego też mówię młodym: „Przećwicz trochę, ale na swój organizm, a nie jedynie na pomiar mocy. Bo może ty tej mocy masz drugie tyle, a o tym nawet nie wiesz. I jeśli nie nauczysz swojego ciała i umysłu, to będziesz jeździł tylko do momentu, gdy zrobi się dla ciebie zbyt ciężko i zostaniesz”. Jestem być może krytyczny wobec swojego sportu, ale moim zdaniem kolarstwo staje się nudne. Bardzo mi się podoba Peter Sagan, który jakieś dwa lata temu powiedział, że nudzi go jazda szosowa. Chciał wrócić do kolarstwa górskiego i coś tak czuję, że wystartuje w tej konkurencji na igrzyskach w Tokio.
Uważa pan, że tę kolarską walkę i zmagania, czy wreszcie wiarę w zwycięstwo można przenieść na codzienne życie?
W warunkach naszego ścigania, czyli w tamtym ustroju i czasie, można było przenieść. Była to walka o bycie sportowcem, o wygrywanie, co dawało lepszy poziom życia. Niezbyt wyższy od przeciętnego człowieka, ale jednak lepszy – wyjazdy zagraniczne itd. Kolarstwo uczyło zaradności, radzenia sobie w trudnych chwilach. Teraz właściwie wszystko jest opłacone, więc po co kombinować? Byle bym robił to, co do mnie należy, czy raczej to, za co mi zapłacono. Kolarstwo stało się zawodem. Kolarz, wypełniając swój kontrakt, zarobi na to, żeby już nie myśleć, co nastąpi, gdy zakończy karierę. On właściwie tę dalszą część swojego życia już sobie kupił. Tyle tylko, że będzie miał lepsze zdrowie, bo organizm dzięki kolarstwu staje się bardziej odporny na wszelkie wyzwania współczesnej cywilizacji. Chyba że ktoś potrafi to umiejętnie przekuć na coś więcej i nawet jadąc w tym nudnym peletonie, myśli o tym, czym będzie się zajmował, kiedy tylko przestanie się ścigać. I zaczyna się zastanawiać, jak zainwestować zarobione pieniądze.
Czy czuje się pan spełnionym człowiekiem?
Z pewnością, gdyby nas wtedy wcześniej puścili na zawodowstwo, to byłoby jeszcze lepiej. Jednak skoro było jak było… Nie urodziłem się przecież w Holandii czy w Szwajcarii. Albo w Belgii z Merckxem.
Wy, w Polsce tamtego czasu, byliście bohaterami narodu. Noszono was niemalże na rękach.
Tak, ale te marzenia można było nadal mieć. Przejść na zawodowstwo, wygrać wielkie wyścigi, takie jak Tour de France czy jakieś legendarne klasyki. Na to jednak nie było miejsca. Były rozmowy o tym, co tu i teraz, czyli że trzeba pojechać tak i tak, i wygrać wyścig. I zrobić wynik. I to właśnie było to. Na koniec naszej rozmowy, jako że jest to rok olimpijski, pragnę życzyć wszystkim udanego kolarskiego sezonu. I odwagi do sięgania po najwyższe olimpijskie laury. Bo od „chcieć” jest już tylko krok, czy raczej błysk szprychy, do „móc”.
Wywiad ukazał się w SZOSIE nr 2/2020