Nie robił wokół siebie tyle szumu, co Lance Armstrong. Nie miał podpisanych mnóstwa sponsorskich kontraktów. Nie lubił błysku fleszy, więc nie pokazywał się na tzw. ściance. Zresztą ścianki dla niego i tak miały tylko jedno znaczenie – „bergi”. Na to słowo klucz serce „Lwa z Flandrii” zaczynało bić mocniej. A po kocich łbach Johan Museeuw wprost płynął do mety
Tekst: Wolfgang Brylla
Zdjęcia: Kristof Ramon
To na trasach wiosennych klasyków rodzą się kolarskie legendy. Flandryjskie brukowane jednodniówki, poprowadzone przez tereny, które nadal są milczącymi świadkami batalii I wojny światowej, do dziś stanowią dla zawodowców prawdziwy egzamin maturalny z „być albo nie być”. Kto ten sprawdzian zaliczył, ten staje się herosem, istnym Apollem w panteonie rowerowych bogów. I to na dodatek w Belgii – kraju, gdzie kolarstwo jest sportem narodowym, a wyścigi, nawet te najmniejsze, rozgrywane podczas festynów kryteria (zwane kirmesrennen lub kermesse), traktowane są niczym wielkie święta.
Właśnie tam, w zachodniej części Flandrii, w 1965 roku urodził się zawodnik, który w wieku 30 lat osiągnął praktycznie wszystko. Zgarnął całą pulę, wygrywając Amstel Gold Race, Paryż-Roubaix, Ronde van Vlaanderen czy nieistniejący już Züri Metzgete. Triumfował na etapach Tour de France, a w Lugano w 1996 roku sięgnął po tęczową koszulkę mistrza globu. Museeuw wszedł na sam szczyt, jednak nadal chciał się wspinać wyżej. Honor, zawziętość i pracowitość typowego Flandryjczyka nie pozwoliły mu spocząć na laurach.
W dążeniu do celu nie przeszkodziła mu też paskudna kontuzja nogi. Konsylium lekarskie chciało uzyskać od niego zgodę na amputację. – Nie ze mną te numery – odpowiedział Museeuw. I szybko wrócił do ścigania. Jego marsz został przerwany tylko na krótko.
Błoto znaczy szczęście
Powiedzieć, że Museeuw przyszedł na świat w flandryjsko-kolarskiej rodzinie, to tak, jakby nic nie powiedzieć. Bo Flandria stoi kolarstwem. Prawie każdy zna kogoś, kto jeździ zawodowo czy amatorsko. Prawie każdy wychował się na opowieściach o Rogerze de Vlaemincku czy „Riku” van Looyu. Ponieważ kolarstwo, o czym już nie raz w SZOSIE pisaliśmy, jest we Flandrii surogatem religii, nieco dziwić może fakt, że Museeuw stosunkowo późno zdecydował się na kolarską ścieżkę. Jego ojciec Eddy niegdyś sam mógł się pochwalić zawodową licencją, jednak nie zwojował w kolarstwie wiele. Może z tego właśnie powodu jego latorośl szukała szczęścia w innych dyscyplinach.
– Grałem w piłkę nożną. Gdy skończyłem15 lat, postanowiłem jednak, że skoncentruję się na kolarstwie. Postawiłem na cyklokros – Museeuw, podobnie jak znakomita większość belgijskich specjalistów od klasyków, zaczynał od przełajów. Przypadkowo. – Urodziłem się w październiku. W tym miesiącu z reguły nie odbywają się już żadne wyścigi szosowe, za to w Belgii startuje sezon przełajowy. Chciałem zobaczyć, czy podołam – wyjaśniał w wywiadach „Lew”.
Deszcz, czasami śnieg, najczęściej błoto i niemal zawsze zimno. W takich warunkach Museeuw ćwiczył hart ducha i przygotowywał się do mających nastąpić w przyszłości ekspedycji przez „Piekło Północy”. Niezapomniany jest jego triumf w Roubaix z 2002 roku, gdy na niezadaszony tor wjechał solo – umorusany wszystkim, co leżało na mokrej, brudnej nawierzchni – z ponad trzyminutową przewagą nad Steffenem Wesemannem. – Jako przełajowiec uczysz się inaczej poruszać na rowerze, lepiej niż szosowiec. Moje doświadczenia zaprocentowały – mówił na mecie.
Od sprintera…
Mając na karku 23 wiosny, składa podpis pod swoją pierwszą zawodową umową. Wówczas uznawany był za młokosa, dzisiaj zastanawiano by się, dlaczego właściwie tak późno trafił do elity. Po latach ścigania z amatorami wiąże się z ekipą ADR, która była biedna jak mysz kościelna. Za ADR, prowadzoną przez menedżera Wilfrieda Reybroucka, przemawia jednak jedna rzecz, a konkretnie jedno nazwisko – Greg LeMond. Po tym, jak Amerykanin o mały włos nie zginął podziurawiony śrutem na polowaniu, nikt nie chciał mu zaoferować pracy, sądząc, że „Le Monster” się po prostu skończył. Reybrouck zaryzykował, a jego team nigdy nie pożałował tej decyzji. LeMond w sezonie 1989 w cuglach wygrał Tour de France.
Na pokładzie znalazł się też wtedy Museeuw. Większość widziała w nim dobrze zapowiadającego się sprintera, ale bez większych szans na etapowe wygrane. Zmieniając otoczenie na stajnię Lotto, Johan pokazał, że potrafi rywalizować z tuzami sprintu. Na swoją korzyść przesądził dwa etapy „Wielkiej Pętli”, w tym ten najważniejszy na samych Polach Elizejskich. Za plecami zostawił nie byle kogo, bo Olafa Ludwiga i szalonego Uzbeka Dżamolidina Abdużaparowa. Rok później melduje się na trzecim miejscu podium Mediolan-San Remo. Walczy, ale bez powodzenia, z Laurentem Jalabertem o „maillot vert” i ostatecznie przechodzi do zespołu GB-MG Maglificio zarządzanego przez Patricka Lefevere’a.
…do klasykowca
Panowie od razu przypadają sobie do gustu. Przez kolejnych jedenaście lat Museeuw będzie reprezentował wyłącznie teamy swojego wielkiego mentora, któremu udało się ze sprintera zrobić klasykowca. Lefevere ujrzał w mocno zbudowanym Johanie potencjał. W nowej roli Museeuw czuje się znakomicie i spełnia pokładane w nim nadzieje. – Zawsze myślałem, że w moim przypadku talent nie odgrywał większej roli, byłem przekonany, że go po prostu nie mam. Patrząc z dystansu, muszę jednak stwierdzić, że trochę go jednak posiadałem – oceniał w retrospektywie Belg.
W swoim premierowym sezonie w szeregach ekipy Lefevere’a na dzień dobry zgarnia „Flandryjską Piękność”, wyprzedzając na kresce rywala zza miedzy Fransa Maassena. Na rozgrzewkę przed triumfem w Ronde van Vlaanderen wygrał „małą Flandrię”, czyli prowadzące przez „bergi” Dwars door Vlaanderen, gdzie był szybszy od kolegi z nowego teamu, Franco Balleriniego. W 1994 roku musi w „Ronde” uznać wyższość Gianniego Bugno, a w „Piekle” na przeszkodzie stają mu problemy techniczne. Na pocieszenie wyrusza w Ardeny, skąd wraca z triumfem w „Piwnym Wyścigu”.
Będąc już kolarzem Mapei, ponownie podbija „Flandrię” i wygrywa klasyfikację końcową Pucharu Świata (1995, 1996), by następnie dać popis w Paryż-Roubaix. Edycja z 1996 roku obrosła w mity i liczne teorie spiskowe. Po latach głośno mówiło się, że tercet Lefevere’a – Museeuw, Gianluca Bortolami i Andrea Tafi – kręcił napompowany EPO. Trio jechało zgodnie, ze stoickim spokojem demontując męczącą się konkurencję. Łatwość i swoboda, z jaką Museeuw i spółka rozwalili ówczesny kolarski system, dziwiła i dawała sporo do myślenia. O zwycięstwie miała rzekomo przesądzić rozmowa telefoniczna Lefevere’a ze sponsorem zespołu, który domagał się wiktorii „Lwa”. Mecenas sobie życzy, mecenas dostaje tego, czego chce. Maszyniści pociągu z Mapei na ostatniej honorowej rundzie na welodromie grzecznie podnieśli ręce do góry, przepuszczając Museeuwa do przodu. Z formą Johan trafił też w październiku, kiedy niespodziewanie na pagórkowatej trasie mistrzostw świata w Szwajcarii wygrał z Mauro Gianettim.
Ta piekielna niedziela
Po latach pełnych szczęścia i powiększania palmarès przyszedł czarny okres. Museeuw dominuje w 1998 roku w E3 Harelbeke oraz – po raz trzeci – w „Ronde”. Do Roubaix przystępuje więc jako zdecydowany faworyt. Tej niedzieli nigdy nie zapomni. Podczas bolesnego upadku na słynnym brukowym pasażu w Lasku Arenberg Johan miażdży sobie rzepkę. Kontuzja sama w sobie jest straszna, a na domiar złego w lewe kolano wdaje się infekcja. Z powodu gangreny lekarze chcą amputować nogę, byle tylko uratować pacjenta. Ale Museeuw się nie zgadza. Walczy zawzięcie o powrót do zdrowia i po wyczerpującej, ale skutecznej rehabilitacji już po roku plasuje się w pierwszej dziesiątce najpierw „Ronde”, a później „Roubaix”.
– Prawdopodobnie sam fakt, że wróciłem, że udało mi się w ogóle wskoczyć na rower, nie mówiąc o powrocie do kolarstwa, jest moim największym zwycięstwem w karierze – tłumaczył. Ale to nie był w wykonaniu Museeuwa tylko comeback. W 2000 roku znowu przekracza linię mety „Piekła” jako pierwszy. Obrazek uradowanego Johana z bandanką na głowie, wskazującego palcem na feralne lewe kolano obiegł cały kolarski świat, stając się symbolem samozaparcia i bohaterstwa. Trudno stwierdzić, kto bardziej cieszył się z tego triumfu – Museeuw czy wiwatujący na jego cześć tłum kibiców. Najprawdopodobniej właśnie w tym momencie Johan, który nigdy nie miał oficjalnego fanklubu, został „Królem Lwem”.
Beer&bike
Aż do 2012 roku był rekordzistą w łącznej liczbie wygranych w „Ronde” oraz „Roubaix”. To osiągnięcie przebił dopiero Tom Boonen, który z lwiątka u boku Museeuwa, pod skrzydłami Lefevere’a, przeistoczył się w następcę tronu. Narodził się nowy Simba.
Rower na kołku Museeuw zawiesił po siedemnastu latach w peletonie, w 2004 roku. Trafił do sztabu kierowniczego Quick Step, będąc… skazanym doperem. Policja podsłuchała jego rozmowy z weterynarzem Jose Landuytem, z których wynikało, że Museeuw, podobnie jak jego kilku innych kolegów, zaopatrywał się u lekarza weterynarii w hormon wzrostu. W 2007 roku przyznał się publicznie do oszustwa w swoim ostatnim, zawodowym sezonie. Sąd w Kortrijk skazał go na dziesięć miesięcy w zawieszeniu oraz 15 tys. euro grzywny.
Ten wyrok nie wpłynął negatywnie na popularność Museeuwa. Obecnie pełni honory jednego z gospodarzy muzeum kolarstwa w Oudenaarde – Centrum Ronde van Vlaanderen – do powstania którego przyczynił się dotacjami z prywatnej kolekcji. Oddał prawie wszystkie „relikwie”, dla siebie zachował jedynie koszulkę mistrza świata, kostkę brukową, którą podniósł nad głowę na podium w Roubaix i trofeum z „Ronde”. – Tyle mi wystarczy, nie chcę przecież mieszkać w muzeum – powiedział. Przybyło mu trochę kilogramów, w czuprynie drobnych loków czas zaznaczył zdecydowane zakola. Ale wciąż jeździ na rowerze, również organizując w ramach swojej firmy Johan Museeuw Experience m.in. obozy treningowe dla amatorów. I tak jak przez całą karierą, nadal lubi piwo. Rower i piwo. Pięknie być Flandryjczykiem.
Artykuł ukazał się w SZOSIE 2-2019