Legenda mojego ojca

Jadąc na spotkanie z Jacquesem Stablinskim, synem legendarnego kolarza polskiego pochodzenia Jeana Stablinskiego, miałem minę równie pochmurną, jak szare nimbostratusy kłębiące się wówczas za oknem. Krajobraz zmieniał się niezwykle szybko, gdyż TGV z Paryża do Valenciennes pędziło z prędkością ponad 300 km/godz. Od pięknego paryskiego centrum, przez coraz głębsze przedmieścia, które wreszcie zastąpił bezkres łąk i lasów ciągnących się aż po horyzont. Mijane miasta miały coraz bardziej robotniczy charakter. Ale – jak miało się wkrótce okazać – północ Francji to miejsce, gdzie krajobrazy i miasta pulsują niezwykłą energią.

To tu rozgrywa się legendarny wyścig Paryż-Roubaix, o którym przyjdzie mi porozmawiać z Jacquesem, synem Jeana. Jean był nie tylko aż czterokrotnym mistrzem Francji, mistrzem świata (Salò, 1962), zwycięzcą Vuelta a España czy Amstel Gold Race, ale i „odkrywcą” słynnego Lasku Arenberg. Gdy stanęliśmy wspólnie z Jacquesem na tym legendarnym bruku, oświetlało go niskie, prawie wiosenne światło. Rozjaśniło się, chmury ustąpiły, również znad mojej głowy. W tle śpiewały ptaki, a legenda zdawała się wkradać coraz bardziej w mój umysł, łaknący nieznanych dotąd szerzej historii.

Czy wciąż jeszcze pamiętasz jakieś polskie słowa albo tradycje, które zachowały się w twojej rodzinie?

Pamiętam zaledwie kilka polskich słów i zwrotów. „Na zdrowie!” to dla mnie jeden z najważniejszych, ponieważ wyraża przyjazne uczucia wobec innych. I jeszcze słowa: „troszeczkę”, „niedużo”… to w sumie tyle (śmiech). Spośród tradycji szczególnie utkwił mi w głowie proces kiszenia kapusty, zajmowałem się tym ze swoją polską babcią. Zdejmujesz obuwie i skarpetki i gołymi stopami udeptujesz kapustę w wielkiej drewnianej beczce. Trzymasz ją w niej później przez jakieś 2-3 dni, zanim jest gotowa do spożycia.

Smakowała ci?

Oczywiście! Była naprawdę przepyszna. To tradycyjna metoda, jaką wytwarzano ją w Polsce, dlatego tak dobrze ją zapamiętałem.

Twój ojciec urodził się w 1932 roku w Thun-Saint-Amand w północnej Francji. Ten region znany jest przede wszystkim z kopalni, ciężkiej pracy mieszkających tam ludzi i trudnych warunków pogodowych, takich jak silny wiatr i mnóstwo deszczowych dni, które solidnie dają się we znaki. Sądzisz, że ta ziemia również zdefiniowała twojego ojca jako przyszłego kolarza? Czy fakt, że tutaj przyszedł na świat, tu dorastał, pomógł mu zostać silnym zawodnikiem?

Nie, nie można tak powiedzieć. Nie zostaniesz silnym kolarzem tylko ze względu na miejsce, w którym się urodziłeś. Nie wierzę w to. To, co wiem na pewno, to że życie tutaj nie należało do najłatwiejszych. Kiedy mój tata miał 6 lat, stracił swojego ojca, który zginął podczas okupacji z rąk niemieckiego żołnierza. W wieku 14 lat podjął pracę, Francuzi nie pozwolili, by się dalej kształcił. Właściwie nie miał wyboru, bo gdyby nie zaczął zarabiać, jego matka musiałaby opuścić dom. Zaczął imać się dorywczych prac w mieście. Wiedział, jak zabić konia i odpowiednio oporządzić końskie mięso, ale potrafił też grać na akordeonie. Często dorabiał w ten sposób w sobotnie wieczory w lokalnych barach i na imprezach. Zarabiał na różne sposoby. Później został górnikiem i wreszcie kolarzem! Ale to nie region, w którym dorastał, sprawił, że zajął się kolarstwem. Choć można powiedzieć, że jeśli pochodzisz z biedniejszej rodziny, jesteś silniejszy mentalnie niż pochodzący z zamożnych kręgów społeczeństwa. To objawia się przede wszystkim w pracy wykonywanej na treningach i w tym, z jaką zaciętością walczysz o swoje na wyścigach.


Zarabiał na różne sposoby. Był górnikiem i wreszcie został kolarzem! Ale to nie region, w którym dorastał, sprawił, że zajął się kolarstwem. Choć można powiedzieć, że jeśli pochodzisz z biedniejszej rodziny, jesteś silniejszy mentalnie. To objawia się przede wszystkim w pracy wykonywanej na treningach i w tym, z jaką zaciętością walczysz o swoje na wyścigach


Lepsi kolarze zatem rodzą się i dorastają w biedniejszych rodzinach?

Tak. Jak widzisz, mój tata czy Eddy Merckx, właściwie wielu wielkich mistrzów pochodziło z niezbyt zamożnych rodzin… Mój tata zwykł mawiać, że problemem dzisiejszych kolarzy jest to, że dobry rower jest po prostu zbyt drogi. Zatem jak biedna rodzina może zapewnić taką wyścigową szosówkę dla przyszłego mistrza? Myślę, że to nadal duży problem.

À propos roweru, opowiem ci pewną niesamowitą historię związaną z moim ojcem. Kiedy mój tata zdecydował się, by kupić sobie pierwszą wyścigową kolarzówkę, nie powiedział o tym swojej mamie. Moja babcia zdecydowanie nie chciała, żeby został kolarzem. Mój ojciec postanowił więc kupić rower bez jej zgody. Kiedy wrócił z nim do domu, jego mama była naprawdę zła. Chwyciła ciężki młotek i zniszczyła kierownicę. I wiesz, co zrobił mój tata? Następnego dnia wrócił do domu kompletnie pijany i zaczął palić papierosy w jej obecności. Robił tak codziennie! Babcia nie mogła tego dłużej znieść, to był jej jedyny syn! Nie mogła spokojnie na to patrzeć. Wtedy zapytał: „co chcesz, żebym robił? Pozwolisz mi zostać kolarzem czy też mam wracać do domu w takim stanie co wieczór?”.

Ouh là là! Co za historia!

Dokładnie, ouh là là! To jest prawdziwy charakter. Taka jest historia mojego ojca!

Zaczął się zatem ścigać?

I pracował już wtedy w pobliskiej kopalni w Arenberg. Miał wówczas 17 czy 18 lat i przepracował tam sześć długich miesięcy.

Ta kopalnia znajduje się nieopodal legendarnego Lasku Arenberg. Czy perspektywa kopalni pomogła twojemu ojcu na nowo odkryć dla pasjonatów kolarstwa „Piekło Północy”? Wspominałeś, gdy przechadzaliśmy się po tym uświęconym wysiłkiem kolarzy i namaszczonym długą historią bruku, że dyrektor sportowy wyścigu Paryż-Roubaix zwrócił się do twojego taty, wtedy młodego zawodnika, żeby pomógł mu odnaleźć nowe sekcje brukowe.

Rzeczywiście dyrektor wyścigu poprosił mojego tatę o pomoc w tej sprawie. Nieznane wcześniej sektory miały ocalić wyścig. Zainteresowanie nim w tamtym czasie zaczęło słabnąć, kolejne historyczne brukowe sekcje, jedną po drugiej, zalewano równym jak stół asfaltem. Śmiało można powiedzieć, że mój tata pomógł w uratowaniu wyścigu. Odkrył dla niego nie tylko historyczny Lasek Arenberg, oznaczony w wyścigu pięcioma gwiazdkami, ale i nie mniej znany Pont Gibus, z trzema gwiazdkami (takie gwiazdki przy nazwach: ***** oznaczają stopień trudności sektorów brukowych – Laskowi Arenberg nadano najwyższy z możliwych – przyp. Red.). Dzięki temu legenda wyścigu Paryż-Roubaix jest wciąż żywa! Mój tato odkrył, owiane obecnie legendą, brukowe „transzeje” „Piekła Północy”.

To słowo jest szczególnie ważne w kontekście naszej rozmowy, ponieważ jak powiedział brytyjski dziennikarz Johnny Green zajmujący się kolarstwem „to tutaj działy się wielkie rzeczy, choćby bitwa pod Waterloo. Można zajrzeć za kurtyny historii, gdyż echo wielkich wydarzeń nadal unosi się nad tymi morderczymi, brukowanymi drogami”.

Tak, brukowa „transzeja” ukryta niejako w trzewiach Lasku Arenberg to również arena zmagań kolarzy. Przyszły zwycięzca wyścigu musi znaleźć się „en tête de la course” (na czele peletonu – przyp. red.), wjeżdżającego do lasku, więc zdecydowanie jest to miejsce do walki!

Jean Stablinski powiedział również: „Arenberg jest jak zjazd windą w głąb szybu górniczego. Jeśli zaczniesz choćby myśleć o niebezpieczeństwie, nigdy się tam nie znajdziesz”.

Och, jak najbardziej! Tutaj właśnie zaczyna się prawdziwe ściganie! Jeśli myślisz o niebezpieczeństwie, o swojej rodzinie i dzieciach, twoich przyjaciołach, nie możesz myśleć o wygraniu wyścigu… Te myśli skutecznie cię wyhamują. Nawet tam nie wjedziesz, to po prostu niemożliwe. Wyobraź sobie, że rozpędzony peleton wpada w trzewia tej brukowej sekcji z prędkością niemalże 45 czy 50 km/godz. To naprawdę niebezpieczne miejsce! Nie, nie, nie! Nie wygrasz tego wyścigu, jeśli będziesz zbyt dużo myślał, będąc na tej konkretnej sekcji pavé.

Można chyba zatem powiedzieć, że w tym wyścigu górą są straceńcy? Mimo że Trouée d’Arenberg znajduje się wciąż daleko od linii mety w Roubaix, jest to istotny punkt wyścigu dla przyszłego zwycięzcy.

Może nie w naszych czasach, ale w niedalekiej przeszłości, w tzw. złotej erze kolarstwa, jak najbardziej! Teraz prawdziwe ściganie zaczyna się w okolicach sekcji brukowej bliskiej miasteczku Orchies***, a nawet później. Wielu zawodników właśnie tam zaczyna wcielać w życie swój plan, który ma ich w efekcie doprowadzić do zwycięstwa. Co trochę wynika z tego, że nie mamy obecnie zawodnika pokroju Eddy’ego Merckxa, takiego, który odjechałby wszystkim pozostałym już w Arenbergu, rzucając na pożegnanie: „Pa, pa! Widzimy się na welodromie w Roubaix!”.


Nie mamy obecnie zawodnika pokroju Eddy’ego Merckxa, takiego, który odjechałby wszystkim pozostałym już w Arenbergu, rzucając na pożegnanie: „Pa, pa! Widzimy się na welodromie w Roubaix!”


Dzisiaj, jak dla mnie, jest w kolarstwie za dużo strategii. Teraz nikt w samym Lasku już właściwie nie walczy. Wszyscy chcą go przejechać możliwie ostrożnie. Później jest kolejna sekcja odkryta przez mojego tatę, czyli Pont Gibus***, która nie nastręcza większych trudności, gdyż bruk nie jest tak katorżniczy, na jaki wygląda. Współcześnie prawdziwy wyścig zaczyna się w okolicach Orchies, nie w Arenbergu. Możemy jednak powiedzieć, że w Lasku odpadają z wyścigu ci najsłabsi, tzw. équipes. „Pa, pa! Czas do domu!”. Pierwsze prawdziwe sito wyścigu to właśnie Arenberg. Jeśli nie przejedziesz go w czele peletonu, lepiej zbieraj manatki i wracaj do ciepłych domowych pieleszy (śmiech).

Paryż-Roubaix to wyścig jak żaden inny. Jeden z najstarszych klasyków, w którym kolarze ścigają się wciąż po tych samych drogach, wybrukowanych odcinkach porozrzucanych gdzieś wśród pól uprawnych północnej Francji. „Piekło Północy” nie ma nic wspólnego ze spektakularnymi Tour de France czy Giro d’Italia. Ten wyścig jest tożsamy z historią tej ziemi, jest swoistym łącznikiem z toczącymi się w tych okolicach walkami i odbiciem tych zmagań, które teraz znajdują swój wyraz w sportowej rywalizacji. Zgodzisz się z tym?

Trudno się nie zgodzić! Ktoś, kto wygrywa Tour de France, nie jest w stanie wygrać Paryż-Roubaix! No, może poza Eddym Merckxem, Bernardem Hinaultem czy Janem Jansenem. To nie są nazwiska ze współczesnego peletonu. Paryż-Roubaix jest wyjątkowym wyścigiem i wygrywając go, na trwałe zapisujesz się na kartach historii. Zwyciężając tutaj, stajesz się prawdziwym mistrzem. Zyskujesz szacunek peletonu. Tour de France jest bardzo medialną imprezą, przesiąkniętą wręcz reklamą, to największy ze współczesnych wyścigów. Paradoksalnie wygrywa się go jednak z małą dozą poświęcenia. Gość, który w nim zwycięży, nie rzuci się na zmagania w takich klasykach jak Paryż-Roubaix czy Tour des Flandres, nie wygra Grand Prix des Nations czy innego contre-la-montre (podobnie jak w GP de Nations, jazda indywidualna na czas – przyp. red.). Z całą pewnością! Ale teraz powszechnie uznaje się za mistrza kogoś po trzytygodniowych zmaganiach. Jak dla mnie definicja bohatera i prawdziwego mistrza jest zupełnie inna. Kiedy trwa prawdziwe ściganie, jesteś mistrzem przez cały rok, a nie tylko przez te trzy tygodnie. To olbrzymia różnica!

Ty wywodzisz się z całkiem innych kolarskich tradycji. Czy historia twojego ojca i jego bohaterstwo, gdy był kolarzem, zainspirowała również ciebie do wybrania tej drogi? Zawsze chciałeś pójść w jego ślady?

Byłem szczęściarzem, bo tak naprawdę miałem dwóch ojców. Mój pierwszy tata to Mistrz. Kiedy miałem może 6 czy 7 lat, był dla mnie prawdziwym bohaterem. Nie tyle ojcem, co właśnie bohaterem! I jak najbardziej stał się dla mnie inspiracją, by zostać kolarzem. Jednak on sam nigdy nie popychał mnie w stronę kolarstwa. Kupił mi pierwszy rower, sportową torbę i większość kolarskiego sprzętu, ale nigdy nie namawiał mnie do pójścia w jego ślady, ponieważ wiedział, jak trudno jest zostać mistrzem i jak ciężkim sportem jest kolarstwo. Pamiętam pierwszy wyścig, który wygrałem. Mój tata oczywiście pojechał ze mną. Kiedy byłem już na ostatnim okrążeniu i ramię w ramię walczyłem z drugim zawodnikiem o zwycięstwo, mój tata po prostu grał wtedy z kumplami z dawnych lat w karty… (donośny śmiech). Jak wiesz, był ze mnie na końcu niezwykle dumny, ale zbytnio się tym nie emocjonował. Zwyczajnie siedział i grał w karty.

Szukam teraz w głowie pewnej fotografii. Mam przed oczyma kadr, na którym pomagasz tacie pakować rower do bagażnika samochodu i trzymasz koła. Pamiętasz tę chwilę?

Oczywiście, pamiętam ten moment bardzo dobrze! To było w naszym domu w Raismes. Pamiętam również, że na koła zakładaliśmy specjalne ochraniacze, które miały chronić szytki w czasie transportu. Uwielbiałem to robić! Ktoś nawet powiedział, że urodziłem się ze szprychą tuż obok mojego łóżeczka.

Czyli dla tego małego chłopca to była wielka przyjemność pomagać ojcu? Spędzić z nim choć chwilę, gdy był w domu pomiędzy kolejnymi wyścigami?

Jak najbardziej!


Jacques Anquetil często bywał w naszym domu. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak wielką był postacią, było dla mnie naturalne, że po prostu u nas bywa, a ja uwielbiałem słuchać jego rozmów z moim tatą. Czasem dyskutowali o strategii wyścigów, o tym, jak pokonać jakiegoś zawodnika


Chyba dużo nauczyłeś się poprzez wykonywanie tych prostych czynności u boku ojca?

Te proste rzeczy dały mi wiele w przyszłości. Nauczyłem się także bardzo dużo. Wiesz, kto często przychodził do naszego rodzinnego domu? Jacques Anquetil. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak wielką był postacią, było dla mnie naturalne, że po prostu u nas bywa, a ja uwielbiałem słuchać jego rozmów z moim tatą. Czasem dyskutowali o strategii wyścigów, o tym, jak pokonać jakiegoś zawodnika. A ja się temu wszystkiemu przysłuchiwałem i myślę, że nasiąknąłem tą wiedzą na całą kolarską przyszłość. Mam wiele wspomnień z tych rozmów. Jacques Anquetil był właściwie jak mój kolejny rodzic. Popatrz, mam wspaniałe zdjęcie, które tego dowodzi.

Możesz powiedzieć nieco więcej o twojej kolarskiej karierze?

Wiesz, że nadal pozostaję najmłodszym mistrzem Francji pośród kolarzy amatorów? Zostałem nim w 1975 roku, kiedy miałem 18 lat! Później zacząłem się ścigać w zawodowym teamie Fiat France. Dyrektorem tej drużyny był Raphaël Géminiani, który wcześniej był dyrektorem sportowym mojego ojca.

Ścigałeś się głównie w swoim kraju?

Tak, przede wszystkim we Francji. Mój tata nie chciał, żebym dołączył do dużej profesjonalnej ekipy. Gdy wygrałem pierwsze mistrzostwo Francji, w swoje szeregi zaprosiła mnie francuska kuźnia kolarskich talentów, ACBB (o tym klubie piszemy więcej w poprzednim wydaniu SZOSY – przyp. red.). Mój tata jednak odmówił.

To były zbyt mocne drużyny dla ciebie w tamtym okresie?

Oczywiście, że nie! Byłem wtedy świeżo upieczonym mistrzem Francji, chłopakiem z wielkimi ambicjami. Mój tata jednak chciał mnie chronić. Jak mało kto wiedział, jak trudna to robota, i nie chciał, żebym potknął się o swoje wielkie ambicje. Jednak z dzisiejszej perspektywy postrzegam to jako sporą pomyłkę z jego strony. Powinien mi pozwolić uczyć się na własnych błędach. Nie powinien kontrolować mnie i mojej kariery w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach.

Czy można przypisać twojemu tacie rolę, jak to określilibyśmy dzisiaj, osobistego menedżera?

Zdecydowanie nie. Kiedy walczyłem o tytuł mistrza Francji w kolarstwie, on został w domu. Nie stanął przy trasie wyścigu, lecz wyprawił wielkie przyjęcie dla swoich przyjaciół w przydomowym ogrodzie. W pewnym momencie podszedł do niego znajomy dziennikarz i powiedział: „Jean, słuchaj, twój chłopak właśnie został mistrzem Francji!”. Był wtedy zaskoczony całą sytuacją, ale odnoszę wrażenie, że wierzył, iż prędzej czy później tego dokonam. Ale w tamtym momencie to była dla niego wielka niespodzianka!

Poruszyliśmy już ten temat w naszej rozmowie, ale chciałbym jeszcze do tego wrócić. Gdy porównujesz czasy kariery kolarskiej swojego ojca i własne do współczesnego podejścia do kolarstwa, odnosisz wrażenie, że to, co się dzieje w zawodowym peletonie zabija prawdziwego ducha ścigania?

Dla mnie tak. Teraz masz po prostu ścigające się na rowerach roboty. Wyścigi bardzo się odhumanizowały. Bardzo przeszkadza mi używanie przez kolarzy słuchawek. Według mnie powinno się tego zabronić. Jeden gość, siedząc w aucie w kolumnie wyścigu, na bieżąco śledzi losy kolarzy na małym monitorze i ma wgląd praktycznie we wszystko, co dzieje się na trasie. Może instruować swoich zawodników: „Uważaj! Za rogiem czai się niebezpieczeństwo! Jedź szybciej, Richard! Zwolnij, zaraz wchłonie cię peleton!”. Zdecydowanie powinno się to odrzucić. Oczywiście, dzięki temu kolarz może uniknąć niebezpiecznych czy wręcz zagrażających jego życiu sytuacji. Jednak musimy pamiętać, że ten sport po prostu jest niebezpieczny. Esencją tej dyscypliny są prawdziwe emocje, a nie wykreowane przez siedzącego w aucie dyrektora sportowego. Można tego dobitnie doświadczyć, oglądając wyścig o mistrzostwo świata, gdzie nie ma słuchawek. Gdy Mathieu van der Poel zdobywał tytuł czempiona globu w przełajach, jego jazda nie była pozbawiona błędów, bo nikt mu nie podpowiadał, co i jak ma robić.

A co sądzisz o deszczu na Paryż-Roubaix?

Szczerze liczę, że spadnie w tym roku i prawdziwy spektakl rozpocznie się na nowo.

Tekst i zdjęcia: Dominik Rukat

Tekst ukazał się w SZOSIE 1-2021, dostępnej w DRUKU oraz wersji CYFROWEJ

Chcesz czytać więcej?

Zaprenumeruj SZOSĘ!

Written By
More from Redakcja

SZOSA o ciuchach

W pierwszym w 2020 roku wydaniu SZOSY zaglądamy do szafy z kolarskimi...
Czytaj więcej