Gdy w Polsce, jak zawsze w listopadzie, z trudem łapie się oddech pod szczelną czapą utkaną ze smogu i chmur, jedziemy na Cypr, odetchnąć pełną piersią. Byliśmy tam w marcu ubiegłego roku i czuliśmy się wtedy jak Kolumbowie, odkrywający tę niesamowitą wyspę również dla kolarskiego świata. Choć przecież wielu zawodowców i amatorów dokonało tego na długo przed nami, eksplorując ją też o wiele dokładniej. W niczym to nie umniejszało i nadal nie umniejsza naszego entuzjazmu dla cypryjskich szos, bezdroży i słońca
Nocą w Warszawie lekki przymrozek zmatowił szyby pozostawionych na parkingach aut. Nad ranem temperatura wciąż oscyluje w granicach zera, zdecydowanie poniżej niż powyżej. Zanim z samochodu, który podjechał pod samo wejście, zdążyliśmy przejść do budynku lotniska, podmuch lodowatego wiatru zmroził nam czoła i wdarł się pod rozwiane poły kurtek. Gdy w Krakowie hejnalista postawi stopę na pierwszym stopniu prowadzącym na wieżę Bazyliki Mariackiej, wszystkie te warstwy ciepłych ubrań nie będą nam już potrzebne.
Morze i słońce
Taksówkarz w bluzie z kapturem zapiętej po samą szyję popija przez słomkę frappe z półlitrowego plastikowego kubka. Klimatyzacja jest wyłączona. W gnającej prawym pasem autostrady luksusowej limuzynie mercedesa, która lata świetności ma dawno za sobą, ale wciąż wygląda i brzmi imponująco, zaczyna się robić duszno. – Można uchylić okno? – Jasne! U nas dzisiaj jest chłodno – słyszymy w odpowiedzi. Termometr pokazuje 19 stopni. – Chłodno to jest u nas, całe zero stopni – szczerzymy zęby. Kierowcą wstrząsnął dreszcz. – W ogóle nie wyszedłbym w taki dzień z domu!
W maleńkiej uroczej wiosce Psematismenos, na słonecznym patio z basenem wypełnionym błękitną, skrzącą się w słońcu wodą czeka na nas poczęstunek. Domowej roboty chleb z miejscowymi oliwkami i gęsty sok pomarańczowy. Nasze apartamenty noszą nazwę Evkarpos Country House. Znaczenie tych dwóch ostatnich słów łatwo rozszyfrować, „evkarpos”, jak wyjaśnia nasz gospodarz, oznacza po grecku „wszystkie owoce”. – Kiedy rozpoczynaliśmy remont, rosło tu mnóstwo drzewek owocowych.
Z Mikem Hadjioannou, organizatorem m. in. Bedrock Gravel Festival i Cyprus Gran Fondo byłym kolarzem górskim, a od 1996 roku trenerem z papierami UCI, który wypożyczy nam rowery i podobnie jak podczas ostatniego pobytu będzie naszym przewodnikiem po cypryjskich szosach, umówieni jesteśmy dopiero na późne popołudnie, mamy więc kilka godzin na rozpoznanie terenu. W linii prostej do morza jest 5 km. Idziemy ku lśniącej bezkresnej tafli poboczem spokojnej położonej między polami szosy, która wydaje się tak swojska, że na pierwszy rzut oka równie dobrze mogłaby łączyć jakieś wioski pod Oławą, a nie Psematismenos z Maroni i dalej z biegnącą wzdłuż wybrzeża drogą E321. Mogłaby, ale tam byśmy szli lewą, a nie prawą stroną, no i pod Oławą nie rosną palmy i opuncje, gałęzie owocowych drzew nie uginają się pod ciężarem przejrzałych granatów i nikt nie zbiera oliwek z karłowatych drzewek. Pachnie też zupełnie inaczej. Zmysły szaleją, bo z niczym nie kojarzą tej woni, więc nie potrafią określić, czy nasze organizmy przypadkiem nie są zagrożone. Nie są. Organizmy są wyraźnie szczęśliwe.
Plaża jest kamienista, brodzimy w otoczakach, ale znajdujemy kawałek piaszczystego zejścia, który najwyraźniej preferują miejscowi. Nie dzisiaj, nie w listopadzie. Straszy zamknięta buda, która latem serwuje zimne napoje i plażowe jedzenie, ale prysznic wciąż działa. Wiatr miota drzwiami przebieralni. Jest pusto, nie licząc dwóch ubranych w grube spodnie, kurtki i czapki wędkarzy, których najwyraźniej ani trochę nie zdumiał nasz widok – roznegliżowanych i szykujących się do szturmu na fale. Przenoszą się dziesięć metrów dalej. Cały ten kawałek słonego i falującego miarowo Morza Śródziemnego – które jako pierwsze spośród wszystkich cypryjskich atrakcji widzieliśmy z okna podchodzącego do lądowania samolotu – należy teraz do nas. Woda jest ciepła i bardzo słona, a zanurzone w niej ludzkie kolarskie organizmy – zrelaksowane. Nie mamy zbyt dużo czasu, o tej porze roku słońce zachodzi już o 16.30, milkną wtedy wszystkie ptaki i owady, a o 17, bez żadnego ostrzeżenia, robi się ciemno jak na dalekiej, tak bardzo stąd odległej północy.
Zdążyliśmy po drodze, w Maroni, zrobić drobne zakupy i wymienić uprzejmości z miłym sprzedawcą, ciekawym, skąd przyjechaliśmy. O 18, już po ciemku, bo nie tylko zaszło słońce, ale i w połowie wioski przestała działać elektryczność – ale nie tu, tu jest jasno – wchodzimy do Lenia’s Traditional Tavern, gdzie przez tych kilka dni będziemy się stołować. Obsługująca nas przesympatyczna i rozgadana właścicielka, pewnie nawet tego nieświadoma, obfitością i jakością dań cypryjskiej kuchni ostatecznie przypieczętuje nasze niemal bezgraniczne uwielbienie dla tej wyspy. I sprowadzi nasze diety, bez słowa protestu z naszej strony, na możliwie najgorszą drogę. Pod koniec pobytu mieliśmy tylko jedno zmartwienie, jak wyjaśnić celnikom, że wwiozło się do Polski 2 kg obywatela więcej? Ile by tego było, gdyby nie tych niemal 250 km, które przez trzy dni weszły nam w nogi! Pewnie trzeba to będzie oclić. Nawet jeśli, jesteśmy zgodni, że było warto.
Wybrzeże i słońce
Przed startem, a ruszamy z Tochni, uprzedzamy Mike’a, że oprócz szos, przede wszystkim szos, i ewentualnie gravelowych tras, chcielibyśmy, w miarę czasu i możliwości, zobaczyć również cypryjskie zabytki. Te najbardziej spektakularne znajdują się w Larnace i w kipiącym historią Pafos, którego początki sięgają neolitu, więc miasto wpisano na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO. Mieszkamy dokładnie między tymi dwiema miejscowościami. Mamy trzy dni i plan napięty jak pętla garoty na szyi skazańca. W dodatku linka, na skutek różnych nieprzewidzianych zdarzeń, jeszcze przed wylotem z Polski zacisnęła się trochę za mocno.
Mike nie skomentował, uśmiechnął się tylko wyrozumiale i potakująco kiwnął głową. Raczej mało prawdopodobne, by znał człowieka, ale jego podejście, podobnie jak i większości Cypryjczyków, których spotkaliśmy, wyraźnie zamyka się w słowach nieodżałowanego Wiktoria Osiatyńskiego: „Wstać rano, zrobić przedziałek i się odpieprzyć od siebie. Nie narzucać [sobie] planów, którym nie można sprostać. Poświęcać się temu, co sprawia przyjemność. Jeśli człowiek chce za dużo osiągnąć, zaplanować, zrealizować, to jest stale z siebie niezadowolony”.
W efekcie Pafos widzieliśmy jedynie z daleka. Zupełnie niezaplanowanie, ostatniego dnia przejeżdżaliśmy rowerami obok słynnego fortu w Larnace i słonego jeziora, które latem wysycha i zamienia się w pustynię. Zimą znów pojawia się w nim woda, a wraz z nią liczne gatunki ptaków, w tym różowe flamingi. Widzieliśmy stanowisko archeologiczne Kalavasos-Tenta z czasów neolitu, a w Kiti – bizantyjski kościółek Angeloktisti, co oznacza „wybudowany przez anioły”. Tyle zwiedzania. Ale byliśmy usatysfakcjonowani, szczególnie że na Cyprze historię i tak spotyka się na każdym kroku, nie tylko we wszechobecnej zabytkowej architekturze. – To jest gaj oliwny, w którym drzewka mają po kilka tysięcy lat – Mike wskazuje niewielki teren pod Psematismenos ze zgarbionymi krzewami, których gałęzie wyglądają jak dotknięte artretyzmem.
Zygi pewnie równie wiele pamięta, jak te drzewka. Powietrze w największym porcie rybackim na wyspie przesycone jest zapachem smażonej ryby. Zatrzymujemy się na spacerowej promenadzie. Jeszcze nie czas na kawę, ale przydaje się chwila wytchnienia z widokiem na niespokojne dzisiaj Morze Śródziemne. Jest 26 stopni i kiedy jedziemy wzdłuż wybrzeża na wschód najdłuższą prostą na wyspie – co Mike oznajmia, udając przy tym, że ziewa z nudów – pcha nas wiatr. W wypoczynkowej Pervolii daremnie szukamy kawiarni, jest poza sezonem, wszystko pozamykane. Kierujemy się na zachód. Jazda z wiatrem się skończyła. Wzburzone morze wyrzuca fale daleko na brzeg, spieniona woda niemal dosięga asfaltu i nas, jadących przecież lewą stroną. W Camel Park pod Mazotos zatrzymujemy się na kawę. Jest znakomita. Przynajmniej raz warto zamówić parzoną po cypryjsku (gr. kypriakó kafé, ang. cypriot coffee) – w miedzianym tygielku, z ziaren kawy brazylijskiej i tradycyjnie z cukrem. Kelnerzy zawsze pytają cudzoziemców, czy ma być z cukrem, czy bez. Ważne, bo słodzi się ją w trakcie parzenia. Kypriakó kafé podawana jest ze szklaną zimnej wody.
Mamy w nogach prawie 50 km. Siedzimy w przyjemnym słońcu, z twarzami białymi od soli i w zasadzie nie chce nam się ruszać dalej. Przypominamy sobie o czekającym w naszym Evkarpos basenie z błękitną wodą, zimną jak w górskim strumieniu. Jesteśmy przekonani, że za chwilę tam dotrzemy i będziemy mogli ostudzić mięśnie. Ale Mike ma inny, przebiegły plan, o którym nie uznał za stosowne nas poinformować. Gdzieś za Anafotidą zatrzymujemy się i z przydrożnych drzew zrywamy dojrzałe pomarańcze. Przydaje się ich ożywcza moc, bo chwilę później zaczynają się takie nasze podwrocławskie Kocie Góry. Niby nic, ot zwykłe wzgórza z krótkimi, interwałowymi podjazdami i mało technicznymi zjazdami, ale idą zaciągi, i to z tych, podczas których nie bierze się jeńców. Wydaje się, że w Kofinou nasz prywatny mini wyścig się skończy, przecież jest tu drogowskaz na Tochni. – Mike, trzeba jechać na wprost!
Ale Mike skręca w lewo, my posłusznie za nim i znów rollecoaster – góra, dół, góra, dół, góra, jeszcze wyższa góra, jeszcze trochę w górę i wreszcie w dół. Południowe wybrzeże Cypru wcale nie jest płaskie jak naleśnik! Kiedy w Tochni w tradycyjnym kafenio, w którym nie widuje się kobiet, chyba że zbłąkane turystki, sączymy piwo – Keo, lager z browaru w Limassol, produkowany od 1951 roku – mamy na licznikach 95 km i ponad 700 metrów przewyższenia, które zrobiliśmy chyba wyłącznie na tych ostatnich kilometrach. Zaliczyliśmy mocne wejście w sezon po jesiennym roztrenowaniu.
Kąpiel w basenie o zmroku wydaje się kiepskim pomysłem, bo zdążyło się ochłodzić. Ale lodowata woda, do której wchodzimy z płucami wydętymi powietrzem i brzuchami niemal przyklejonymi do kręgosłupów, przynosi mięśniom ulgę. Po kolacji nie marudzimy zbyt długo. Sen spowija nas jak ciemność Psematismenos (którego nazwę, nie wiadomo na ile prawidłowo, translator wszechwiedzącego wujka Google tłumaczy jako „niezaskoczony”). Ubitym nogom nie śni się nic, leżą jak kłody. Ale w naszych głowach, które zdążyły już trochę nasiąknąć życzliwym cypryjskim słońcem, więc chyba umkną garocie, do świtu trwa projekcja obrazów niczym z „Baśni tysiąca i jednej nocy”. Tyle że w wersji awangardowej, z rowerem w tle.
Góry i deszcz
Wycieraczki miarowo przesuwają krople deszczu z jednej strony szyby na drugą. – Na Cyprze opad jest gwałtowny, ale trwa krótko – wyjaśnia Armando Archimandrites, z którym jedziemy na trasę drugiego etapu trzydniowego Cyprus Gran Fondo organizowanego w marcu przez Mike’a. Autostrada do Pafos wije się między białymi, wapiennymi skałami. Armando co jakiś czas z dezaprobatą komentuje jazdę kierowców. – Chyba nie jest tak źle. Ani razu nie spotkaliśmy się tu z agresywnymi zachowaniami, również wobec rowerzystów – oponujemy nieśmiało. – Cypryjczycy rzeczywiście za kółkiem są spokojni, ale też zdecydowanie przeceniają swoje umiejętności – odpowiada. Chwilę później spowalnia nas zwężenie. Suniemy na jedynce, by wreszcie dojechać do miejsca, w którym służby porządkowe właśnie usuwają pognieciony wrak. Chaotycznie zmieszane z sobą, mokre od deszczu warstwy metalu, plastiku i weluru ledwie kilka godzin wcześniej były sportowym bmw. W drodze powrotnej potężny korek wygeneruje ciężarówka ustawiona w poprzek pasów i strzępów energochłonnej bariery.
Przejaśnia się na chwilę. Ale nie trwa to długo. Deszcz znów zaczyna swój interwał. Zjeżdżamy z autostrady i wjeżdżamy do Kukli. – Ten etap gran fondo zaczyna się w Pafos, ale start ostry jest dopiero w Kukli. Tu jest także meta – wyjaśnia Armando, który z sukcesami startuje nie tylko w tym wyścigu. W deszczu, szeroką, przez cały rok bardzo spokojną szosą, wijącą się między pagórkami, które przypominają trochę krajobrazy z Yorkshire, dojeżdżamy samochodem niemal do Kidasi. Na parkingu, przy skałach pochylających się nad asfaltem i tworzących tu malownicze zwężenie, w czasie wyścigu jest bufet. To już 20 kilometr etapu. Przestało padać. – Próbujemy szczęścia i wsiadamy na rowery?
Asfalt jest mokry i chociaż jest dość ciepło, przydają się rękawki i kurtka przeciwdeszczowa. Trasa jest tu jeszcze w zasadzie płaska. Dopiero za Kidasi, kiedy odbijamy w prawo, zaczynają się podjazdy. Prawdziwie górska pętla prowadzi przez Malię, Vasę, Omodos, Ajos Nikolaos, Praitori, Kedares i wraca do Kidasi, za którym czeka na nas auto. Uczestnicy gran fondo stąd mają jeszcze 20 km do mety w Kukli. Nie przejechaliśmy nawet 5 km, gdy zaczęła się zapowiedziana wcześniej przez Armando krótka sekcja gravelowa, będąca w istocie po prostu aż do spodu skorodowanym asfaltem, czy raczej tym, co po nim pozostało. – Poza widokami, a w marcu wyspa tonie w bujnej zieleni, to najatrakcyjniejszy fragment trasy. – Warto tu zainicjować ucieczkę, mocniej depnąć i odjechać – knujemy. – O wiele częściej widuje się tu zawodników prowadzących rowery albo zmieniających dętki – śmieje się Armando. My też się śmiejemy, ale krótko. Zdążyliśmy jeszcze pokonać śliski po deszczu drewniany most, gdy trzeba było zrobić przystanek serwisowy. Guma.
To nie jest wczorajszy płaskowyż z jego cypryjską odmianą Wzgórz Trzebnickich, ale najprawdziwsze góry – zbudowane z bazaltów, granitów i pokrywy lawowej Troodos. Znów jedziemy po naszych własnych śladach z marca ubiegłego roku (przeczytaj świetny tekst Wojtka Sienkiewicza w SZOSIE 4/2018, a w SZOSIE 4/2017 znakomity przewodnik po Cyprze autorstwa Oli Korulczyk), ale na Olimbos, najwyższy szczyt, wznoszący się na wysokość 1951 m n.p.m., dzisiaj nie będziemy wjeżdżać. Szkoda, że nie pokonamy całej, niemal 75-kilometrowej trasy tego etapu gran fondo, a jeszcze lepiej byłoby dołożyć do niej ten blisko 20-kilometrowy dojazd z Pafos. Ale i ta, zaledwie 38-km pętla, daje nam odrobinę popalić. Nie mając pod nogą, łatwo się odpada na miejscami sztywnych i dość długich podjazdach, lecz może właśnie o to chodzi. Żeby nie zadzierać głowy, wyłącznie patrząc przed siebie, w cypryjskie niebo, na którego najbliższym horyzoncie wzrok próżno wypatruje oznaczającego zjazd przegibka, mającego przynieść ulgę płonącym mięśniom. Ale by zatrzymać się i spojrzeć również za siebie. Nawet jeśli właśnie pada. Im wyżej wjeżdżamy, tym bardziej krajobraz otwiera się, ścieląc się u naszych stóp. O tej porze roku wygląda jak narysowany, i to głównie kredką w ciepłym kolorze sepii. Falującą linią zaznaczona wstęga szosy, opasująca ściśle każde wzniesienie i niemal wrośnięta w jego zbocze. Kilkoma szarpanymi kreskami wyrysowane równe rzędy niemal bezlistnych krzewów winorośli, z których wiotkich gałązek smętnie zwisają pomarszczone granatowo-czarne winogrona. I ołowiane niebo, po krótkiej ulewnej sekwencji niespodziewanie przecięte łukiem tęczy. A co najlepsze, niemal nie ma tu aut. Dlatego nie tylko miejscowi kolarze lubią tu trenować.
Przemoczeni aż do pampersów i przemarznięci do szpiku kości po długim zjeździe, wchodzimy do położonej przy drodze do Kukli knajpki, o której Armando mówi, że to ulubione miejsce kolarzy zjeżdżających z gór. Kawa i ciasto domowego wypieku – do wyboru kilka rodzajów, od przesyconego słodyczą, przez owocowe aż po wytrawne w smaku, z oliwkami. W słoikach pysznią się, również domowej roboty kolorowe przetwory z cypryjskich owoców i warzyw, które można kupić za kilka euro.
Zaglądają tu także myśliwi, których na wyspie jest mnóstwo – liczebnie zdają się przerastać faunę – i których nie powstrzymują gęsto wszędzie poustawiane tabliczki z napisem po grecku i angielsku: „Wildlife conservation area. Hunting is prohibited”. – Już nie bardzo mają na co polować, więc strzelają do węży i kotów – Armando z rezygnacją wzrusza ramionami. Przypominamy sobie, że wczoraj Mike mówił nam, iż w plejstocenie na Cyprze żył hipopotam karłowaty. Współcześnie cała wyspa uznana została za obszar służący ochronie endemicznych gatunków ptaków, a Cypryjczykom przed zakusami myśliwych udało się uchronić obecnie rozrastające się stado muflonów, które jeszcze niedawno liczyło zaledwie 20 osobników.
(Pa)górki i słońce
Przejeżdżamy obok neolitycznej osady Chirokitia, ale dzisiaj nie ma czasu na zwiedzanie. Naszym celem pośrednim jest Lefkara, niewielka miejscowość, która słynie z historycznej zabudowy, złotnictwa i koronkarstwa (lefkaritika, lokalna koronka, wraz z całą koronkarską tradycją z tej miejscowości, w 2009 roku wpisana została na listę niematerialnego dziedzictwa UNESCO). Droga do Lefkary prowadzi oczywiście pod górę. Zanim rozpoczęliśmy wspinaczkę, Mike wskazuje na wznoszący się ponad pasmo górskie szczyt Stawrowouni, na którym znajduje się prawosławny męski klasztor o tej samej nazwie. – Jest najstarszy na wyspie, powstał najprawdopodobniej w IV wieku. Kobiety nie mają do niego do wstępu.
Zanim osaczą nas sklepy jubilerskie z szyldami po rosyjsku, grecku i angielsku oraz wszechobecne wystawy ludowego koronkarskiego rękodzieła, trzeba pokonać podjazd pnący się szeroko między białymi wapiennymi skałami, od których Lefkara wzięła swoją nazwę. Jest ciepło, ale nie gorąco. Ruch może nie jest szczególnie uciążliwy, ale od czasu do czasu wyprzedza nas osobówka na czerwonych blachach (tak oznacza się auta z wypożyczalni) albo autokar z turystami. Po 15 km od startu z Tochni jesteśmy nie tyle na szczycie, co tuż pod nim, przy punkcie widokowym, ale i tak wysoko – pokonaliśmy pół kilometra w pionie. Mike pokazuje nam, skąd na przełomie lutego i marca rusza organizowana przez niego etapówka MTB Cyprus Sunshine Cup. Sezon od tego wyścigu zaczynają największe kolarskie sławy, m.in. Jaroslav Kulhavy, Annika Langvad czy Sabine Spitz, w wyścigu startował także Mathieu van der Poel. – Mówił, że dobrze się tu bawił – Mike uśmiecha się szeroko. Edycję 2019, rozegraną w zimnie, deszczu i gradzie, wygrała Anna van der Breggen, która na mecie, z twarzą niemiłosiernie umorusaną błotem żartobliwie zasugerowała zmianę nazwy.
Lefkara była najwyższym punktem dnia. Po kawie zjeżdżamy przez 5 km, zanim szosa znów nie zacznie się lekko wznosić. Podjeżdżając i zjeżdżając mijamy Delikipos, w okolicach którego spotkaliśmy nawet kilkoro kolarzy – kobiet i mężczyzn, obowiązkowo pozdrawiamy się podniesioną dłonią – i Kornos. – Sabine Spitz spędza na Cyprze kilka miesięcy w roku, podobnie jak Olga Zabielinska, która przenosi się tu na całą zimę. Ilnur Zakarin mieszka na Cyprze na stałe – wyjaśnia Mike i podkręca tempo. Warunki do treningów na szosie i w terenie jesienią, zimą – która ma łagodny przebieg – oraz wiosną są tu idealne. Ukształtowanie powierzchni Cypru jest zróżnicowane, a wyspa niewielka, więc mieszkając w Nikozji, Larnace czy Limassol można w niespełna godzinę samochodem dojechać w góry, żeby tam wykonać trening. Jeszcze lepiej zakotwiczyć w jakiejś niewielkiej wiosce, choćby takim Psematismenos i stąd mieć bazę wypadową na różnorodne cypryjskie szosy.
Mike z kolegami przejechał całą wyspę szutrowymi drogami. – Taka bikepackingowa gravelowa wyprawa obliczona na sześć dni, zakładając, że jedzie się po kilka godzin dziennie. My zrobiliśmy to w trzy doby, nie zsiadając z roweru przez 11-12 godzin każdego dnia – mówi, jakby to była najzwyklejsza rzecz pod cypryjskim słońcem. Na głos snujemy plany emigracji, zastanawiając się, czym moglibyśmy się zajmować, by zamieszkać tu na stałe i nie musieć jutro wyjeżdżać. – Możecie zacząć od umycia rowerów po wczorajszej jeździe w deszczu – rzuca ze śmiechem Mike. Z tą niegłupią myślą dojeżdżamy do Larnaki, gdzie spotykamy się na lanczu z Thalią Christodoulidou z cypryjskiej organizacji turystycznej. W obleganej o tej porze tawernie kelnerzy nie nadążają z realizacją zamówień, ale to, czego nie zapomnieli nam przynieść szybko doprowadza nas do kulinarnego spełnienia. Nie możemy nachwalić się cypryjskiej kuchni i nie jest to tylko kurtuazja.
Trochę się zasiedzieliśmy przy miłej pogawędce o Cyprze i Polsce, więc z pełnymi brzuchami i – jakżeby inaczej – pod wiatr przychodzi nam urządzić sobie ponad 40-kilometrowy chasing the sun do Tochni. Na nic zdaje się jazda dwupasmówką. Słońce jest szybsze. Przed nami jeszcze półkilometrowy zjazd szutrową drogą, kiedy bez pożegnania znika za horyzontem. Nie mamy mu tego za złe. Liczniki wskazują ponad 100 km, gdy docieramy do naszej mety. Mimo że niebo nad Cyprem usiane jest gwiazdami jak kapelusz czarnoksiężnika, wyspę spowija głęboko czarna, czuła noc. Minie jeszcze kilka długich godzin, zanim uda się jej, po raz ostatni przed naszym powrotem pod listopadową czapę ze smogu i chmur, utulić nas do snu.
Tekst i zdjęcia: Małgorzata greten Pawlaczek