Primož Roglič w lutym 2017 roku wygrał przed Michałem Kwiatkowskim portugalską etapówkę Volta ao Algarve. Jeszcze kilka lat temu o tej porze roku nie myślał o rowerze, lecz zakładał narty, by latać dobrze ponad 100 metrów. I choć zdobył nawet tytuł mistrza świata juniorów w drużynie, zrezygnował z kariery skoczka narciarskiego, by stać się jednym z czołowych kolarzy
Tekst: Antoni Cichy
© Kristof Ramon, East News
Sportowa metamorfoza, jaką przeszedł Roglič, jest niewyobrażalna. Z jednej strony śnieg, z drugiej asfalt, z jednej narty, z drugiej rower – czyli nic, co miałoby wspólny mianownik. A jednak zaczął osiągać sukcesy – i to nieporównywalnie większe – w dyscyplinie, o której uprawianiu początkowo nawet nie myślał. Przypadek sprawił, że znalazł się na kolarskich salonach, wygrał trzy etapówki, z czego największa to wspomniana Volta, przejechał najszybciej jeden z etapów Giro d’Italia i reprezentował Słowenię na igrzyskach olimpijskich w Rio.
Lepszy od „Kwiata”
Kiedy inni skoczkowie narciarscy byli myślami w Lahti, na mistrzostwach świata, Roglič sięgał po zwycięstwo w Portugalii. Sezon 2017 rozpoczął z wysokiego „C”. Choć ma na swoim koncie kilka znaczących wygranych, triumf na portugalskich trasach przyniósł mu największą satysfakcję. Zawodnik LottoNL-Jumbo pozostawił w pobitym polu takie tuzy, jak: mistrz świata Michał Kwiatkowski, wielokrotny mistrz świata w jeździe na czas Tony Martin czy triumfator Giro d’Italia Michele Scarponi. Śmietanka.
Odniesionymi w tak krótkim czasie sukcesami 27-letni, bardzo pracowity Słoweniec na dobre przypieczętował swoją obecność w peletonie. I choć w sezonie trudno o chwilę wytchnienia, zgadza się na wywiad dla SZOSY. Między jednym a drugim etapem z pokoju hotelowego opowiada o karierze kolarza, planach, ale na samym początku o najgorętszym wówczas dla niego temacie, czyli Volta ao Algarve. – Czułem się naprawdę szczęśliwy, że tego dokonałem – mówi o tym wyścigu. Spodziewał się dobrego wyniku. – Zdawałem sobie sprawę, że jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, mogę wygrać – przyznaje spokojnym głosem.
Nie ma tego złego…
Długo przed tym, zanim do tej rozmowy doszło, Roglič był dobrze zapowiadającym się skoczkiem narciarskim, mistrzem i wicemistrzem świata juniorów w zawodach drużynowych. Paradoksalnie przygoda z kolarstwem zaczęła się od prywatnego trzęsienia ziemi, bez udziału roweru, za to z udziałem pecha. Od wydarzenia, które dla sportowca omal nie skończyło się tragicznie. W 2007 roku podczas treningów przed finałem Pucharu Świata utalentowany 17-latek runął z impetem na zeskok największej skoczni w słoweńskiej Planicy i trafił do szpitala. Bardzo poważnych obrażeń nie odniósł, ale to wystarczyło, by bardzo dobrze zapowiadająca się kariera wyhamowała. Stopniowo, z powodu słabych wyników, zaczął szukać nowej drogi.
Nie od razu zakochał się w kolarstwie, bo to ono okazało się jego „nove ceste” (słow. „nowa droga” – przyp. red). I wcale nie miał zamiaru zostać zawodowym kolarzem, nie sądził nawet, że ma ku temu jakieś wybitne predyspozycje. Ale im częściej jeździł, tym bardziej kolarstwo wchodziło mu w krew. – Pierwszy rower kupiłem w 2012 roku i tak naprawdę, widzę to dzisiaj z perspektywy czasu, wtedy zaczęła się moja kolarska kariera. Brakowało mi sportowej motywacji, nie widziałem już dla siebie przyszłości w skokach. A w kolarstwie od razu pojawiły się dobre wyniki, jeszcze wtedy, kiedy zajmowałem się tym amatorsko – wyjaśnia. Czy upadek w Planicy był momentem zwrotnym? – Trudno powiedzieć. Złożyło się na to kilka czynników, kilka rzeczy, które razem zadziałały tak, a nie inaczej. Po prostu tak się stało – mówi.
Od pamiętnego pechowego skoku 22 marca minęło dokładnie 10 lat. Z okazji tej swoistej rocznicy umieścił w mediach społecznościowych zdjęcie, na którym nieprzytomny zsuwa się po zeskoku. Od tego momentu jego sportowe życie wywróciło się do góry nogami, ale on – paradoksalnie – zdaje się być bliżej szczytu. W ubiegłym roku kolarz LottoNL-Jumbo jechał w 73. Tour de Pologne. To była dla niego podróż sentymentalna. Podczas etapu kończącego się w Zakopanem kolarze tradycyjnie finiszują pod Wielką Krokwią. Primož wrócił do miejsca, w którym niegdyś rywalizował w mistrzostwach świata juniorów, tym razem w całkiem innej roli, jako zawodnik uprawiający zupełnie inną dyscyplinę sportu. Zapytany o uczucia, które mu wówczas towarzyszyły, przez dłuższą chwilę milczy. Po chwili odpowiada wymijająco: – Oczywiście, to było niewątpliwie coś całkiem, całkiem innego – i zmienia temat, zaczyna mówić o trasie, o tym, jak wiele wysiłku włożył w ten etap. To charakterystyczne dla tej rozmowy, dla opowieści Słoweńca o kolarstwie – najczęściej wypowiadanym przez niego słowem jest „praca”.
Szybszy od marzeń
27-latek pochodzący z Trbovlje, miasta położonego na północny-wschód od Lublany, znanego z wydobycia węgla, zdaje się nie tylko ścigać z marzeniami, ale nawet je wyprzedzać. Przed prawie trzema laty, jeszcze zanim wygrał w sezonie 2015 Tour de Slovénie i Tour d’Azerbaïdjan w barwach Adrii Mobil, powiedział, że jego marzeniem jest występ w Giro d’Italia. Ale o wygranych nawet wtedy nie wspominał. W 2016 roku podpisał kontrakt z Team LottoNL-Jumbo, wchodząc do świata wielkiego kolarstwa, i zaczął się ścigać w World Tourze. Realizacja marzeń przerosła chyba nawet jego najśmielsze oczekiwania.
Już w debiutanckim etapie Giro d’Italia 2016 setna część sekundy dzieliła go od wygranej i różowej koszulki lidera. Zwycięzca Tom Dumoulin trasę czasówki przejechał, licząc co do dziesiątej sekundy, w tym samym czasie co on. Drugie miejsce w debiucie? To jeszcze nic. Na dziewiątym etapie, także w czasówce, Roglič okazał się już najszybszy. Natychmiast zrobiło się o nim głośno, a jego nazwisko odmieniano przez wszystkie przypadki. Były skoczek narciarski, który miał papiery na występy w Pucharze Świata, został zwycięzcą etapu Giro d’Italia! Nie przeszkodziło mu w tym nic. Nawet to, że zgubił na trasie komputerek i bidon. – To było coś wyjątkowego. Tak jest, kiedy o czymś marzysz, a później tego dokonujesz – wspomina ten etap.
Jako skoczek narciarski nigdy nie dostąpił zaszczytu reprezentowania kraju w mistrzostwach świata seniorów, nie mówiąc już o igrzyskach olimpijskich. Do Turynu nie pojechał, bo jego kariera dopiero kiełkowała. Do Vancouver też nie, bo jego forma po upadku była zbyt słaba, by mógł skakać choćby w zawodach drugiej kategorii. Marzenia każdego sportowca – o olimpijskim starcie – zrealizował w zeszłym roku w Rio de Janeiro. Zajął 10. miejsce w jeździe indywidualnej na czas. Pytany, czy spodziewał się, że po zmianie dyscypliny sportu tak późno, bo po 20. roku życia, zajdzie tak daleko, zaczyna się śmiać. – Nie, nie za bardzo. Właściwie to się cieszę, że osiągnąłem to, co osiągnąłem. Przyjemnie jest robić to, co robię – przyznaje.
Na „Wielką Pętlę” jedzie wygrywać
Jego siłą jest to, że potrafi świetnie pojechać w czasówce, czego dowiódł przede wszystkim w Giro d’Italia, ale i góry mu niestraszne. Stale podnosi swoje umiejętności, więc nie można lekceważyć jego kandydatury do podziału najcenniejszych kolarskich łupów. On sam, pytany o swoją specjalizację, odpowiada bez wahania: – Trudno mi powiedzieć, co jest moją najsilniejszą stroną. Staram się radzić sobie na każdej trasie jak najlepiej. Nie ma znaczenia, czy to czasówka, czy etap górski. Walczę o jak najlepszy wynik.
To nie są czcze słowa, przecież w klasyfikacji górskiej Volta ao Algarve zajął 5. miejsce. W kolarstwie, inaczej niż w skokach, musiał się także nauczyć pracy dla zespołu. – Jak wiadomo, kolarstwo to sport zarazem indywidualny i drużynowy. Przestawienie się na to, że wszystko robi się wspólnie, sprawiało mi początkowo sporo trudności – mówi. I nie kryje, że obecnie jest o wiele lepszym kolarzem, niż był skoczkiem. – Osiągnąłem najwyższy poziom, taki, na którym nigdy się nie znalazłem, skacząc na nartach – przyznaje. – Czasem czuję się prawie jak w bajce. Ale nie jest łatwo. Trzeba bardzo ciężko pracować – dodaje.
Przed nim kolejne wielkie wyzwanie. Udział w zawodach, które są świętem nie tylko kolarstwa, ale i sportu w ogóle. – Pojadę na Tour de France. Pięknie byłoby wygrać tam któryś etap – mówi skupiony, bardzo poważnym głosem. Jeśli wygra, teraz lub może dopiero za kilka lat, pewnie nikogo nie zaskoczy. Bo przecież cała jego kariera składa się z nieoczekiwanych zwrotów akcji.
Tekst ukazał się w SZOSIE 3-2017 dostępnej także w wersji cyfrowej