Dolce vita. Jarosław Marycz i Maciej Paterski o Włoszech

Dziesięć lat po Sylwestrze Szmydzie, z którym rozmowę już publikowaliśmy na naszej stronie, na wyjazd do Włoch zdecydowali się też Maciej Paterski i Jarosław Marycz. Choć każdy z nich ma do opowiedzenia inną historię, to łączy je jedno – Włochy jawią się jako najlepsze miejsce do nauki kolarskiego rzemiosła.

JAROSŁAW MARYCZ

Co najbardziej lubisz we włoskim kolarstwie?
Najbardziej podobał mi się klimat wokół kolarstwa i za tym tęsknię. W końcu Włochy to kolebka tego sportu. Mają świetne wyścigi, genialnych kolarzy, cudowne trasy, wspaniałych kibiców, którzy doceniają i wspierają nawet podczas treningu. Podobało mi się to, że trenując, jeżdżąc po okolicznych wioskach, przestałem być anonimowy. Wystarczyło wejść do baru, a wszyscy zaczepiali, zadawali pytania. Kiedy szedłem do sklepu rowerowego, zaraz sztab ludzi naprawiał mi rower i dostawałem go z reguły jeszcze wyszorowanego. Tęsknię też za pogodą, rodzinną atmosferą w ekipach, zwłaszcza tych amatorskich.

Ile miałeś lat, kiedy wyjechałeś do Włoch?
Zaledwie 18, byłem jeszcze juniorem. Miałem całkiem niezłe wyniki. W prestiżowym wyścigu Giro Della Lunigiana wygrałem jeden etap, a w generalce byłem drugi i chyba to otworzyło mi drzwi do wyjazdu. Zgłosiła się do mnie Anna Moska, która mieszkała w Szwajcarii i która zarówno mnie, jak i Maćkowi Bodnarowi „nagrała” ekipę amatorską we włoskim kantonie w Szwajcarii. Dyrektor sportowy, jak i wielu innych kolarzy w tej ekipie to byli Włosi. Zdecydowałem się na wyjazd, bo dotarło do mnie, że aby się rozwijać i mieć kontakt z najlepszymi, trzeba wyjechać. Pojechałem z Maćkiem, więc jakoś specjalnie się nie stresowałem. Wychodziłem z założenia, że we dwójkę zawsze raźniej.

Szybko odnalazłeś się w nowym miejscu?
Tak, chociaż kiedy po roku odszedł Maciek, poczułem się trochę jak rzucony na głęboką wodę i w dwa miesiące nauczyłem się włoskiego. Co do treningów, to były one zdecydowanie cięższe, ale to wynikało także z tego, że z kategorii junior przeszedłem do młodzieżowca. Treningi miały większą objętość, intensywność, dłużej trwały, często też jeździliśmy w grupie. No i ukształtowanie terenu na granicy włosko-szwajcarskiej robiło swoje.

To nadal są twoje ulubione tereny treningowe we Włoszech?
Tak. Uwielbiałem jeździć wokół Lago Maggiore. Podczas takiej rundy kilka razy przekracza się granicę włosko-szwajcarską. Droga prowadzi wzdłuż jeziora, ale można z niej odbić i zaraz wspinać się pod ciężkie podjazdy.

Trzy lata w ekipie amatorskiej – i co było dalej?
Ekipa się rozpadła i musiałem czegoś szukać. Znalazłem drużynę amatorską w miejscowości Vigevano, niedaleko Mediolanu. Miałem tam niezłe warunki, zwłaszcza że w amatorskim peletonie nie byłem już anonimowy. Do dziś pamiętam z tamtych czasów pyszne spaghetti frutti di mare, które gotowała dla kolarzy żona dyrektora sportowego. Przez rok tam spędzony zdobyłem m.in. wicemistrzostwo Europy orlików w wyścigu ze startu wspólnego. Wyniki zaowocowały podpisaniem pierwszego zawodowego kontraktu z Saxo-Bankiem.

Ekipa duńska, ale ty i tak zostałeś we Włoszech. Dlaczego?
W tamtym czasie nie wyobrażałem sobie, że mógłbym mieć gdzieś lepsze warunki do treningu. Przeprowadziłem się do Toskanii, konkretnie do miejscowości Lukka. Tam nasza ekipa miała swoją bazę. Oprócz mnie mieszkało tam wtedy chyba z 15 kolarzy Saxo-Banku, no i trener. Na wspólnych treningach zgrywaliśmy się, mieliśmy bliżej na wyścigi, bo lataliśmy z pobliskiego lotniska w Pizie. Od dziecka przyzwyczajony byłem do tego, że przebywam poza domem. Sytuacja nieco się zmieniła, kiedy sam założyłem rodzinę, wtedy już ciągnęło mnie do Polski, aż w końcu zdecydowałem się na powrót, tym bardziej że zacząłem się ścigać w polskim teamie.

MACIEJ PATERSKI

Kiedy rozpoczęła się twoja włoska przygoda?
W trzecim roku orlika. Maciek Bodnar zaproponował mi miejsce w swojej byłej drużynie amatorskiej UC Basso Piave. Oczywiście się zgodziłem. Bardzo chciałem zobaczyć, jak wygląda włoskie kolarstwo od kuchni. O wyjeździe dowiedziałem się we wrześniu i do stycznia miałem czas, żeby się przygotować. Zacząłem uczyć się języka, żeby na dzień dobry było mi łatwiej.

Było łatwiej?
Myślę, że tak. Zresztą klub był bardzo przyjazny, zwłaszcza trener Cestaro Fortunato, który we wszystko mnie wprowadził i który bardzo się nami opiekował. To był wybitny człowiek. Trenował m.in. Macieja Bodnara, Moreno Argentina, Enrico Gasparotto, Bernarda Eisela. Kiedy dotarłem do Włoch, okazało się, że mam swoje mieszkanie, zagwarantowane wyżywienie. Od razu mieliśmy małe zgrupowanie w miejscowości, w której mieszkałem, San Dona di Piave.

Kolarstwo tam bardzo różniło się od tego w Polsce?
Jeśli chodzi o treningi, to różnice były kosmetyczne. Trochę mnie zaskoczyło, że tam jeździło się z dużo większą kadencją pedałowania niż w Polsce. Później już wszedł pomiar mocy, więc to już robiło dużą różnicę.

A wyścigi?
Dużego porównania nie miałem. W Polsce nie ścigałem się za dużo, bo bardzo późno zamieniłem MTB na szosę. Na pewno włoskie wyścigi rozgrywane były w trudnym terenie, myślę chociażby o Baby Giro czy Giro di Valle d’Aosta. Wiele było wyścigów prestiżowych, których wygranie otwierało drogę do zawodowstwa.

Sukcesy przyszły szybko…
Tak. Wygrywałem sporo wyścigów i stałem się liderem ekipy. Miałem to szczęście, że moja ekipa była zapleczem Liquigasu. Kiedy wygrywałem, wszyscy o tym wiedzieli i postanowili dać mi szansę.

Jak zmieniło się twoje życie, kiedy zostałeś zawodowcem?
Przeprowadziłem się, to po pierwsze. Najpierw na drugą stronę ulicy, później nieco bliżej gór, do miejscowości Conegliano w rejonie, z którego pochodzi pyszne prosecco. Z ciekawostek, to przez pierwszy rok w Liquigasie mieszkałem z Peterem Saganem. Później jednak Peter postanowił wrócić do domu i tam trenować. Same treningi nie były dużo cięższe. Włosi przede wszystkim kładli nacisk na to, żeby trenować z głową. Wyścigów było dużo więcej i były dużo dłuższe, więc dbali o to, żebyśmy nie przesadzali z pracą i się nie przetrenowali, żeby później mieć siłę się ścigać. W środku sezonu miałem praktycznie miesiąc odpoczynku, po którym jechałem na zgrupowanie wysokogórskie. To było idealne rozwiązanie. Kolarz mógł się zregenerować i przygotować drugi szczyt formy na drugą część sezonu.

Jak kolarskie gwiazdy w Liquigasie traktowały młodego Polaka, który właśnie przyszedł do ich ekipy?
Bardzo dobrze. Tradycją było, że na pierwszym zgrupowaniu nowi zawodnicy przechodzili chrzest. Sprowadzało się to głównie do tego, że na drugi dzień nieco bolała głowa. Mimo świetnej atmosfery w pierwszym roku byłem bardzo zestresowany, tym bardziej że na początku sezonu miałem kontuzję kolana, a zaraz po niej złamałem obojczyk. Całe szczęście szybko doszedłem do siebie i udało mi się odbudować formę na koniec sezonu. Pojechałem Vueltę, w której wygrał Vincenzo Nibali.

Włoskie jedzenie…
Uwielbiam do dziś, zwłaszcza pizzę. Kiedy mieszkałem we Włoszech, musiałem naprawdę uważać, żeby nie przytyć i trzymać właściwą wagę.

Gdzie najbardziej lubiłeś trenować?
Zdecydowanie w rejonie Veneto – tam, gdzie mieszkałem. Mieliśmy zgrupowania na Etnie, na Sardynii, w Toskanii, ale zawsze najchętniej wracałem w te moje góry. Lubię jeszcze rejon Livignio i jeziora Iseo, gdzie byłem na zgrupowaniu w tym roku.

Co cię irytuje we włoskim kolarstwie?
Chyba to, że Włosi są w peletonie zawsze głośni i robią dużo szumu koło siebie, ale to nie jest jakiś wielki problem. Dzisiaj, z perspektywy czasu bardzo miło wspominam tych sześć lat w Italii i powiem szczerze, że lubię tam wracać na wyścigi czy na wakacje.

Rozmawiała: Aleksandra Szumska

Written By
More from Redakcja

Zdążyć przed sezonem

Coraz częściej zimą i wczesną wiosną na zgrupowania wyjeżdżają ambitni amatorzy, którzy chcą...
Czytaj więcej