Tekst: Michał Gołaś
Zdjęcie: kramon
Jestem właśnie na Vuelcie, a wielki tour to chyba najlepszy moment, żeby pomyśleć o tym, co się dzieje z naszym ciałem. Trzy tygodnie w upale, zimnie, deszczu. Na ogromnych obrotach i w stresie – każda osoba z zewnątrz powie: tak się nie da! A jednak… Co pcha nas codziennie do takiego wysiłku, że organizm kolejny raz potrafi doprowadzić się do granic możliwości, a następnego dnia, po kilku kawach, staje na starcie w pełnej gotowości? Chyba tylko niezmordowana psychika w połączeniu z wytrenowanym organizmem pchają nas do przodu. Przez to, że świadomość mojego organizmu staje się coraz większa, mam wokół siebie profesjonalistów, którzy składają mnie w jedną całość i dają siły na następny etap.
Zacznę od masażu: to chyba nieodzowny element każdego dnia startowego, świetna regeneracja po ciężkim treningu. Jak wielki wpływ ma na naszą regenerację, sam nie jestem w stanie powiedzieć. Czasami nogi są tak sponiewierane, że pod skórą czujemy ogromny ból przy każdym naciśnięciu. Prawdziwa katorga trwa kilkanaście minut, zanim wszystkie zgrubienia zostaną rozprowadzone, odpłyną z krwią do obiegu. Nie ma to nic wspólnego z rozgrzanymi kamieniami i delikatną muzyczką w tle. To ciężka praca chłopaków, którzy własnymi mięśniami i umiejętnościami muszą sobie z tym poradzić. Mają czucie w rękach i po kilku pociągnięciach wiedzą, czy powinniśmy zjeść dobrą kolację, bo zapasy glikogenu w mięśniach się skończyły, lub przeciwnie – dodadzą otuchy, mówiąc, że „noga petarda”. Wiedzą, jak zadbać o naszą psychikę, czasami analizujemy z nimi wyścig, a innego dnia nie wspominamy nawet o kolarstwie. Dobry masażysta zna swojego zawodnika i wie, czego mu trzeba – Marek i Jacek ze Sky są tego najlepszymi przykładami.
Silnik bez paliwa nie pojedzie, to chyba oczywiste! Dlatego starannie dbamy o dietę. Nie chodzi tu o szczegółowe analizowanie każdego składnika, ale o życie w równowadze. Nie mam przecież w domu czasu na wybieranie najbardziej wyszukanych składników, aby zapewnić sobie różnorodne menu, ale automatycznie wiem, ile muszę danego dnia dostarczyć węglowodanów, białka i innych składników. Na wyścigu to już inna bajka, jest szef kuchni w swojej ciężarówce, dietetyk, który ustala mu program żywieniowy, i chłopak ma pełne pole do popisu. A że jest ambitny, ma wiedzę i doświadczenie zebrane w najlepszych restauracjach na świecie, to nawet na trzytygodniowym wyścigu nie jest monotonnie i je się ze smakiem. „Karboładowanie” – jak to się mówi w kadrze – i odpowiednia ilość białka na kolację potrafią przyspieszyć regenerację. Mnożąc to przed 21 dni, otrzymujemy ogromną różnicę. Nie dostrzeżemy tego od razu, ale efekt widać w Paryżu, Mediolanie czy Madrycie. Dla mnie podstawa, to żeby takie nawyki weszły w krew, stały się normalnym rytuałem, a nie codzienną męką. Uważam, że taką równowagę trzeba zachować przez całe życie, są okresy, kiedy trzeba bardziej przykręcić kurek, zapomnieć o czekoladzie na kilkanaście dni… ale wszystko z umiarem, nie ma niczego gorszego od efektu jo-jo.
Z wiekiem doceniam o wiele bardziej pracę fizjoterapeutów i osteopatów. Kości coraz bardziej trzeszczą, kilka kraks też zaliczyłem i trudno, żeby wszystkie mięśnie pracowały w najlepszym porządku. Mamy w ekipie świetnych ludzi, którzy potrafią zrestartować organizm, wyzerować ustawienia tak, abyśmy czuli się jak w orlikach. Taka równowaga jest potrzebna, bo nawet najmniejszy uraz ciągnie za sobą pasmo innych problemów, które jak lawina prowadzą do dłuższej przerwy. Trzeba reagować natychmiast, nie zaniedbywać wzmacniania innych grup mięśniowych, rozciągać się – każdy element składa się na większą całość. Od kilku lat obserwuję, że w wielu ekipach w okresie zimowym powraca się do pracy ogólnorozwojowej, modne stały się ćwiczenia stabilizujące. Dwie lub trzy sesje w tygodniu potrafią ochronić nasze plecy przed urazami, zwiększają ogólną moc podczas jazdy na czas, chronią także przed wszelkimi kontuzjami. Mnie to wszystko przydaje się w normalnym życiu, jestem głową rodziny i przede wszystkim muszę być sprawny i silny. Nie spędzam czasu po treningu na kanapie, by mięśnie miały czas na regenerację, lecz mam ciągły kocioł. Nie chcę także, aby problemem było wniesienie zakupów na drugie piętro i spacer z dzieciakami, więc trochę ogólnej sprawności zawsze się przyda. Wychodzę z założenia, iż oprócz tego, że jesteśmy maszynkami do szybkiej jazdy na rowerze, musimy też prowadzić normalne życie.
Napotkałem na swojej drodze kilku magików, którzy działają na pograniczu fizjoterapii i psychologii. Pamiętam dobrze przykładanie żeli do brzucha i sprawdzanie odruchów organizmu, wprowadzanie w pewną hibernację i w niektórych sytuacjach bardzo mi to pomogło. Wierzyłem człowiekowi i nawet nie zastanawiam się, czy miał rację, przecież nasza psychika jest nieodłącznie związana z ciałem. Następnego dnia byłem o wiele silniejszy. Sądzę, że jest tu spora rezerwa w każdej ekipie, bo oprócz wiedzy z książek w każdej grupie powinna znajdować się właśnie taka osoba, która robi coś niekonwencjonalnego, co trzeba zastosować, gdy wszystkie naukowe metody się wyczerpały.
W Team Sky spotkałem się też z ogromnym podejściem do higieny, nie chodzi tu oczywiście o zawodniczą rutynę, bo jest ona na najwyższym poziomie, ale na każdym kroku spotykamy się ze sterylnością. Od wymiany naszych pościeli po zamianę słuchawek od prysznica i aplikowanie antybakteryjnego żelu w każdej sytuacji. Jeśli mamy zasuwać, to trzeba być zdrowym. Na kilka tygodni zminimalizować prawdopodobieństwo napotkania bakterii, a później w domu kolejna dawka szczepionki!
Kolejną sprawą jest połączenie naszego ciała z rowerem. Dobry biomechanik potrafi ustawić nasz rower w taki sposób, że czujemy się z naszą maszyną jak jedna całość. Mamy pełną kontrolę, nie odczuwamy bólu… ale o tym naczytaliście się w poprzednim numerze!
Wszystkie te elementy tworzą jedną całość. Czy da się to wprowadzić w normalne życie, pomiędzy służbowymi spotkaniami i grillem z kumplami? Podstawa to równowaga, czerpanie przyjemności z życia i aktywności na rowerze. Zadbajcie o wszystkie szczegóły, aby wasze ciało było zdrowe i silne, dodajcie do tego mocną psychikę i sukces murowany.
Michał Gołaś – jeden z najlepszych pomocników, którego od lat w swoich szeregach zazdrośnie trzyma Team Ineos (wcześniej Team Sky). W 2012 roku zdobył tytuł Mistrza Polski w wyścigu ze startu wspólnego, odtąd jeździ z flagą Polski na rękawku. Rok wcześniej wygrał klasyfikację górską Tour de Pologne. Kiedy nie trenuje, nie ściga się, nie zajmuje w Toruniu swoim sklepem i serwisem rowerowym Gołaś Bikes lub nie bawi się ze swoimi dziećmi, zabawia się słowami i dla SZOSY w błyskotliwych felietonach z dużą dozą humoru opisuje kolarską zawodową rzeczywistość.
Tekst ukazał się w SZOSIE 3-2017 dostępnej także w wersji cyfrowej