250 metrów

Dawno nie byłem na „Wielkiej Pętli”, więc ucieszyłem się na widok zakreślonych na czerwono pól w kalendarzu startowym Rafała. Duma, poczucie dobrze spełnionego obowiązku, dzięki czemu jesteśmy w tym miejscu kariery zawodowej, w jakim właśnie jesteśmy – to uczucia, jakie towarzyszyły mi, kiedy wylądowałem w Düsseldorfie. Co najmniej jakbym to ja sam miał zaraz wsiąść na rower i ruszyć jako lider drużyny na start pierwszego odcinka tegorocznego Tour de France

Tekst: Arkadiusz Wojtas
Zdjęcia: kramon

Cóż, kiedy kolarstwo, podobnie jak życie, jest jedną z najbardziej nieprzewidywalnych dyscyplin sportowych – i choć przez tyle lat powinniśmy się do tego przyzwyczaić – to takiego obrotu spraw nie spodziewał się absolutnie nikt z nas. Najpierw sędziowie wywalają z wyścigu Petera, potem poważnie wywala się Rafał, do tego Jurij nie mieści się w limicie czasowym pechowego etapu i z dziewięcioosobowego zespołu zostaje tylko sześciu dzielnych żołnierzy. Bez swoich dowódców, za których mieli się bić, wylewać pot i łzy, stając w korbach nawet wbrew steranym nogom i fizyce. Zostało więc sześciu… Sześciu wspaniałych z porządnie poszatkowanym morale.

Nie jest rzeczą łatwą kręcić nogami codziennie po 200 km przez trzy tygodnie, a jeszcze trudniej jest walczyć ze swymi słabościami bez motywacji, którą przede wszystkim dawała perspektywa wysokiego miejsca w klasyfikacji generalnej Majki i szansa na zieloną koszulkę Sagana. Żeby zabrać się w odjazd, też trzeba mieć trochę szczęścia, a co dopiero wygrać etap z ucieczki. Czasy, gdy peleton bez obaw puszczał uciekinierów przed sobą na dziewięciominutowej lince, minęły już bezpowrotnie. Pięć minut przewagi to zaledwie uśmiech losu dla co najmniej kilku śmiałków mogących dawać sobie mocne zmiany. Potrzeba jeszcze szczęścia w postaci chęci współpracy zbiegów i odpowiedniej determinacji, by wygrać z rozpędzoną maszyną pogoni.

Wielu doświadczonym kolarzom – w sytuacji, gdy w słuchawkach słyszą topniejącą przewagę – psychika odmawia posłuszeństwa, a wraz z nią coraz mniej ochoczo kręcą nogi… Tylko raz na jakiś czas zdarza się taka akcja, jaką na 11. etapie zafundował wszystkim „Bodi”.

Po około 200-kilometrowej ucieczce, w której od 170 km jechał już sam, na 15 km do mety to nie peleton trzyma Polaka na smyczy, próbując ją skracać według swojego uznania. To nasz dzielny Maciek nie daje chwili wytchnienia pędzącej masie kolarzy żądnych zwycięstwa swych sprinterów. Po kilkuset metrach bardzo mocnej pracy na czele pościgu poddaje się nawet „Panzerwagen”, który nie mogąc odebrać kolejnych sekund z przewagi uciekiniera, musi zejść ze zmiany i uznać tego dnia wyższość Bodnara.

Kilometr do mety. „Bodi”, od dłuższego czasu w zasięgu wzroku sprinterskich pociągów, dalej nie odpuszcza. Krzyczymy z Rafałem do telewizora, ile sił w płucach, jakbyśmy stali tam ramię w ramię na linii mety, dopingując naszego przyjaciela, by padł nam – zwycięski – w ramiona. 250 metrów do mety i czubki nosów najlepszych ścigantów dotykają już tylnej opony Maćka… Ach! Ile bym dał, by wyjść mu w tej chwili na zmianę, by dowiózł swą zuchwałość do mety!


„Długo Czekałem na moje pierwsze zwycięstwo w tym wyścigu. Kiedy byłem dzieckiem, moim marzeniem było wystartować w Tour de France, a teraz wygrałem etap. to fantastyczna chwila„


Mógłbym napisać, że przynajmniej Rafał na chwilę zapomniał o bólu, bo ten niesamowity spektakl oglądaliśmy podczas jednego z jego zabiegów rehabilitacyjnych, zaraz po wycofaniu się z wyścigu. Ale to nie jedyna dobra rzecz, która wydarzyła się na etapie, na którym uciekał Maciek. Może ktoś inny zastanawiałby się potem, jak inaczej mógł przechytrzyć peleton i myśląc: „co by było, gdyby”, długo mieliłby w ustach gorycz porażki. Taki zawodnik jak Maciej, który wielokrotnie pokazał już swoją klasę, również tym razem krótko po przejechaniu linii mety nie spuścił głowy jako przegrany, lecz podniósł ją z dumą do góry, będąc pewny swej siły. Na starcie czasówki w przedostatnim etapie tegorocznego Tour de France stał więc „Bodi” pewnie, gotów wypełnić swe zadanie najlepiej, jak potrafi. Najlepiej ze wszystkich!

Plan tak samo prosty, jeśli jest się przekonanym o swojej mocy, i jednocześnie cholernie trudny, jeżeli za przeciwników masz takich wytrawnych czasowców, jak wielokrotny mistrz świata Tony Martin, zaskakujący z roku na rok Primož Roglič czy fenomenalny Christopher Froome.

Profil indywidualnej jazdy na czas nie wydawał się szczególnie wymagający i wielu kolarzy, jak się później okazało, nie doceniło tej zaledwie dwukilometrowej zmarszczki wyrastającej pod kołami po przejechaniu dwóch trzecich dystansu. Doskonale jednak rozgryźli jej znaczenie starzy wyjadacze i wytrawni górale. Najlepsze rezultaty w międzyczasie notowanym na szczycie wzniesienia padły więc łupem Kwiatkowskiego i Contadora. Najpierw jednak najlepszy czas na górce wykręcił Bodnar. Patrząc, jak reszta wielkich czasowców, przepychając korby na podjeździe, prawie staje w miejscu, niejeden zachodził w głowę, jak Polakowi udało się to osiągnąć. Stało się tak dzięki obranej na ten dzień taktyce. Startując w konkurencji jazdy na czas, wraz z każdym kilometrem pokonywanego dystansu Maciej zazwyczaj dokłada watów, rozkładając precyzyjnie każdy ułamek generowanej siły od startu do mety. Tym razem od swojego hiszpańskiego trenera (Patxi Vila) Maciej usłyszał: „Pojedź pierwszą część etapu tak, jakby meta była na szczycie tej góry. Dla ciebie finisz jest na górce! Co będzie na zjazdach i potem, to będzie”. I było! Było przepiękne ZWYCIĘSTWO!

Gdy ktoś teraz zapyta mnie, jaką wartość dla kolarza ma poczucie własnej siły, bez wątpienia i zbędnych dywagacji odpowiem, że 250 metrów. 

Tekst ukazał się w SZOSIE 5/2017, której tematem przewodnim są góry. To i inne wydania dostępne są od zaraz w wersji CYFROWEJ

Chcesz czytać więcej?

Zaprenumeruj SZOSĘ!

Written By
More from Redakcja

Okulary Tripout Infinity – recenzja

Tripout to polska rodzinna firma, bardzo dynamicznie wchodząca ostatnio na rynek gogli...
Czytaj więcej