W rytmie Tour de France

To były najbardziej intensywne trzy tygodnie w moim życiu. Właściwie prawie miesiąc spędzony we Francji na pokładzie największego kolarskiego cyrku na świecie. Ta machina początkowo przeraża, ale z czasem daje się nie tylko oswoić, ale nawet polubić. Chociaż presja towarzysząca „Wielkiej Pętli” nie pozwala nawet na moment prawdziwego relaksu.

Tekst i zdjęcia: Adam Probosz

Czują to kolarze i nie każdy równie dobrze to znosi. Podobnie jak osoby towarzyszące wyścigowi. Moment kryzysu, chwile, kiedy chce się „rzucić to wszystko w cholerę” i wrócić do domu, przeżywa każdy, bo trzy tygodnie funkcjonowania na najwyższych obrotach, bez momentu na oddech, to naprawdę wyzwanie.

Zawodnicy mają swój rytm i często powtarzają, że to ułatwia im przetrwanie. Sen, śniadanie, dojazd na start, podpisanie listy, etap, dojazd do hotelu, masaż, kolacja, sen. Przyjemnym urozmaiceniem jest wyjście na podium, chociaż każda ceremonia zabiera czas przeznaczony na regenerację. Mniej przyjemnym – wylosowanie do kontroli czy konieczność wizyty w szpitalu po kraksie. I właściwie… to wszystko. Niektórzy znajdują jeszcze czas na złożenie autografów czy pozowanie do zdjęć, ale nawet ci najbardziej sympatyczni czasem unikają tego jak ognia. Są po prostu zbyt zmęczeni. Odmianą bywa wizyta rodziny czy zaprzyjaźnionej grupy kibiców. Czasem dodatkowe atrakcje zapewnia zmienna pogoda, ale akurat w tym roku żar lał się z nieba od Grand Départ do Pól Elizejskich.

Tym większa moja wdzięczność wobec polskich zawodników jadących w tegorocznym wyścigu. Przed wylotem zastanawialiśmy się z Bartkiem Huzarskim, na ile blisko uda nam się podejść i co przekazać. Okazało się, że byliśmy najbliżej, jak to możliwe. Rozmawialiśmy z kolarzami każdego dnia, mogliśmy spojrzeć im w oczy i odczytać z nich aktualny nastrój. Widzieliśmy Pawła Poljańskiego, który wyglądał rano jak po walce z Tysonem. Obserwowaliśmy huśtawkę nastrojów Rafała Majki – od szczęścia w Roubaix, przez załamanie po pierwszym alpejskim etapie, aż do odrodzenia w Pirenejach. Towarzyszyliśmy zawsze uśmiechniętemu Tomkowi Marczyńskiemu, podziwialiśmy spokój i opanowanie Michała Kwiatkowskiego oraz doświadczenie Maćka Bodnara. Sami czasem nie mogliśmy uwierzyć, kiedy nawet w najtrudniejszych chwilach po etapie polscy kolarze reagowali na dźwięk swojego imienia czy wyciągniętą przez nas rękę. Rozglądali się wtedy, szukając dogodnego miejsca do zatrzymania w tłumie i przystawali, by chwilę porozmawiać.

Dołożyliśmy im kolejne zadanie na ten wyścig, a oni w żadnym momencie na to nie narzekali. To prawdziwi zawodowcy, nie tylko na rowerze. Na naszą prośbę rozmowy przed kamerą Eurosportu wpisali w swój plan dnia i pewnie nawet byliby zdziwieni, gdybyśmy któregoś dnia nie pojawili się przed autokarem czy przy podpisywaniu listy startowej.

Rytm. To trochę jakbym pisał o muzyce, a jednak to słowo wydaje mi się mieć kluczowe znaczenie w trzytygodniowej podróży przez Francję. Bo swój rytm muszą znaleźć także osoby towarzyszące wyścigowi. Trochę inny w zależności od wykonywanej pracy, ale także regulowany przez czas startu i mety poszczególnych etapów. Część kolumny podróżuje wieczorami i pracuje w nocy, co widać po zasłoniętych w dzień okiennicach kamperów czy zaciągniętych kotarach w kabinach ciężarówek. Na tle kłębiącego się w tym mrowisku tłumu dosyć zabawnie wyglądają rozwieszone pomiędzy nimi sznury z wypraną bielizną. Miasto w mieście, państwo w państwie. Tour de France ma swoją własną rzeczywistość i swoje strefy czasowe. Kto nie potrafi się do nich przystosować, wypada z gry.

Dotyczy to także dziennikarzy. Ja w takiej roli przeżywałem „Wielką Pętlę” po raz pierwszy i wejście w jej świat zajęło mi kilka dni. Pierwsza wizyta w „Zone Technique” była szokiem. Dziesiątki ciężarówek, kilometry kabli, setki anten, monitory, przekaźniki i wiele urządzeń, które nie mam pojęcia jak się nazywają i do czego służą. To znaczy wiem. Służą do jak najlepszego przekazu z trasy wyścigu i trzeba przyznać, że tego poziomu relacji nie osiągnęła dotąd żadna kolarska impreza. Jest Tour de France, a potem… długo nic. Pomyślcie. W ekipie Eurosportu na ten wyścig pracowało 90 osób (taka ciekawostka – trzeba było znaleźć dla nich na czas wyścigu 1600 miejsc noclegowych!). A przecież stacji telewizyjnych i radiowych relacjonujących wyścig było znacznie więcej. Na samej liście oficjalnych dostawców sygnału wypisanych było kilkadziesiąt nazw, a dochodzą do tego przedstawiciele prasy czy portali internetowych z całego świata. Niektórzy nadający w szalony sposób, jak dziennikarz z Kolumbii zasiadający codziennie przed monitorem w namiocie prasowym przy trasie i relacjonujący na żywo przebieg wydarzeń. Nie mógł robić tego w biurze prasowym, bo tam obowiązuje cisza, więc znalazł swój sposób i zupełnie nie przeszkadzał mu kłębiący się wokół tłum dziennikarzy obserwujących finisz. Był w swoim świecie.

My też. A kiedy po dniu pracy wsiadaliśmy w samochód, by pokonać kilometry dzielące nas od kolejnego hotelu, przychodził czas na analizy. Bo bardzo przeżywaliśmy ten, moim zdaniem najbardziej emocjonujący od lat, Tour de France. Pełne napięcia płaskie etapy na początek, drużynowa jazda na czas i zaklinanie rzeczywistości, żeby tylko szczęście dopisało w drodze przez bruki okolic Roubaix. A później już góry i decydująca rozgrywka. Nawet jeśli w początkowej fazie zapowiadało się na kolejny pokaz dominacji Team SKY, to na szczęście znaleźli się chętni do naruszenia takiego stanu rzeczy.

Także wewnątrz drużyny „niebiańskich” sytuacja się komplikowała. Z jednej strony rewelacyjny Geraint Thomas wydawał się być silniejszy od startującego z pozycji lidera ekipy Chrisa Frooma. Z drugiej… Walijczyk nie wygrał nigdy wcześniej wielkiego touru i stawianie na niego związane było z pewnym ryzykiem. Tym bardziej, że w dotychczasowej karierze szczęście nie zawsze było po jego stronie.

Przyznam, że prawie do końca wierzyłem bardziej w zwycięstwo Froome’a. Bardziej niż jego słabości obawiałem się reakcji kibiców, bo wielu z nich ostentacyjnie okazywało swoją niechęć wobec Brytyjczyka. Na szczęście o wszystkim zadecydowała forma na szosie i tutaj Thomas był absolutnie najmocniejszym kolarzem tego wyścigu. Bohaterem Francuzów został Alaphilippe, Holendrów Dumoulin, Słoweńców Roglič, Irlandczyków Martin, a Słowaków – uwielbiany przez kibiców wielu narodowości Peter Sagan.

My także mieliśmy powody do radości, chociaż nie udał się atak Rafała na czołówkę klasyfikacji generalnej i zabrakło etapowego zwycięstwa. Nie każdego dnia jest niedziela, a każdemu, kto po morderczych trzech tygodniach dojechał na Pola Elizejskie, należy się lampka szampana.

 

Written By
More from Redakcja

Wiosenna SZOSA do kupienia od 14 marca

Wiosenną, marcowo-kwietniową SZOSĘ zapełniliśmy poradami jak trenować. Szukamy też odpowiedzi na pytanie –...
Czytaj więcej